Z żadną z moich babć nie byłam zżyta (z różnych powodów) i od zawsze uważałam, że ich brak – choć na pierwszy rzut oka niewidoczny – aktualnie wpływa na mnie w jakiś nie do końca ujawniony sposób. Ów brak przejawiał się w tym, że nie wyjeżdżałam na wieś, nie wyczekiwałam wizyt, nie martwiłam się, gdy było z nimi gorzej. Mama mojego ojca zmarła przy jego porodzie, a z tą, która go wychowała, wymieniłam się egzystencją na tym świecie. Znałam tylko jedną babcię, kojarzącą mi się głównie ze słodyczami przysyłanymi ze słonecznej Italii, do której wyprowadziła się na wystarczająco długo, by kompletnie nie uczestniczyć w procesie mojego odrywania się od ziemi.
Gdy wróciła, była po prostu babcią, którą co jakiś czas odwiedzałam po lekcjach.
Gdy dopadł ją Alzheimer, byłam już na tyle duża, by rozumieć, co to oznacza.
Gdy zamieszkała z nami, byłam jeszcze na tyle głupia, by z każdym jej „wybrykiem” kochać ją mniej.
Gdy umarła, byłam tysiące kilometrów stąd.
Nigdy nie poczułam, jak to jest mieć babcię z chustką na głowie, mieszkającą w drewnianej chałupie ze studnią przed wejściem. Mającą swoje tajemnice, które pod otoczką bajki na dobranoc zdradza mi przed snem. Może właśnie z powodu własnych doświadczeń (albo wręcz ich braku) sięgnęłam po „Strupki” Pauliny Jóźwik, która w swojej debiutanckiej powieści rozprawia się ze sobą, tajemnicami i miłością do tej, która zawsze była – nawet, gdy nie było już nikogo.
Autorka stworzyła niezwykle kameralną powieść o ogromnej roli, jaką w naszym życiu odgrywa pamięć oraz o tym, że wszystkie rany, które odnosimy na życiowym placu boju, wpływają nie tylko na nasze, ale również na życie innych. Jóźwik z ogromną czułością pisze o swojej babci, snując historię o rodzinnych relacjach. Nad każdą stroną unosi się łuna niedopowiedzeń i pretensji wywołujących napięcie, choć wydawałoby się, że wszystko toczy się tutaj w tak popularnym teraz rytmie „slow”. Jednak krótkie sceny, oszczędne dialogi, subtelne gesty sprawiają, że czytelnik przełącza się w tryb czuwania. Niby oddaje się wspominkom, a jednak gdzieś podskórnie jest przygotowany na uderzenie. Bo przecież coś w końcu musi się zadziać, coś, co rozstroi życie Poli, głównej bohaterki. I nie będzie to tylko śmierć babki. To dopiero początek zdrapywania strupków, którymi obrosła historia całej rodziny. Pola, odkrywając coraz więcej, powoli podważa paznokciem suchą pokrywę, uwalniając zalegającą tam krew i pozwalając jej sączyć się po ciele, a z powstałych blizn tworząc swoiste ołtarze. Takie, które stoją w domu i czasami przypominają o wielu sprawach, choć są już tylko wspomnieniem wymagającym uporządkowania.
Paulina Jóźwik debiutuje w stylu, którym udowadnia, że młody wiek nie przeszkadza w obserwacji życia i kontemplacji nad tym, co najważniejsze. To również głos młodego pokolenia, które potrafi rzeczywistość ubierać w piękną opowieść, oddającą każdym swoim fragmentem maksimum emocji przy minimum słów. Dla mnie melancholia, która przebija z kart „Strupków”, nabiera innego odcienia smutku. Przyprawiona jest nadzieją, której Jóźwik nie odbiera swojej bohaterce. Wręcz przeciwnie: dyskretnie pokazuje, że to, co wydaje się porażką, wcale nie musi nią być. Gdybym kiedyś debiutowała, chciałabym zrobić to tak pięknie jak Paulina Jóźwik.