Jesteśmy stale podpatrywani przez inne, niewielkie istoty, które chętnie robią to, co my. Cokolwiek byśmy nie wymyślili, jakkolwiek byśmy się nie ukrywali, niemal zawsze mamy widownię, choć nie zawsze jesteśmy tego świadomi. Dzieci od pierwszych dni budują swój świat przez doświadczenie i obserwację. Niewątpliwie w naszym domu napatrzyły się na książki. A z rozmów miały prawo wywnioskować, że mama lubi powieści detektywistyczne. Nie mogliśmy więc odmówić sobie możliwości zaopatrzenia Pawła w takową, przeznaczoną stricte dla dzieci. Naprzeciw naszym oczekiwaniom wyszło Wydawnictwo Tadam, publikując „Dziennik śledztwa Nancy Parker” Julii Lee.
Tytuł zdecydowanie nie został wybrany przypadkowo. Nastoletnia Nancy, by pomóc swojej rodzinie, rozpoczyna pracę jako służąca tajemniczej pani Bryce. Rozkochana w powieściach detektywistycznych dziewczynka nie spodziewa się nawet, że stanie oko w oko ze złodziejem, a żeby tego było mało, zostanie wplątana w niezłą kabałę. Młoda Parker podczas całego swojego pobytu w domu pani Bryce prowadzi dziennik, który zdradza jej zamiłowanie do rozwiązywania zagadek i czasami lekkiego komplikowania sobie życia. Niemniej dzięki temu młody czytelnik ma możliwość podążania za jej tokiem myślenia i konfrontowania go ze swoim, co już samo w sobie jest niezwykle ciekawe i pouczające. Stanowi wyzwanie, którego każde dziecko chętnie się podejmie.
Jak to bywa w przypadku książek dla dzieci, szczególną uwagę zwróciłam na wydanie „Dziennika śledztwa Nancy Parker”. Poza samą fabułą i pomysłem na detektywistyczną powieść dla dzieci, niezmiennie bardzo dobrze zadziałała na mnie kreska Macieja Szymanowicza, który niejednokrotnie udowodnił, że potrafi stworzyć majstersztyk dopełniający treść książki tak, jak powinna to robić ilustracja. Jednak tutaj nie tylko okładka przyciąga wzrok. Są jeszcze poszczególne strony, które imitują prawdziwy dziennik. Znajdziemy tu kleksy, skreślenia i… błędy ortograficzne oraz gramatyczne, które popełnia czternastolatka. I to był jedyny moment, w którym czułam niepewność, bowiem z jednej strony to normalne w tym wieku, a z drugiej oddanie takiej książki w ręce mojego niespełna dziewięcioletniego syna, który po mamie jest wzrokowcem, było dla mnie trudne. Czułam obawy przed tym, by w jego głowie nie zagnieździła się myśl, że czasami wstawianie „u” w miejsce „ó” jest prawidłowe. Dlatego przestroga – rodzice przewrażliwieni na tym punkcie (a ja do takowych należę) powinni tę książkę czytać z dzieckiem i objaśniać mu, gdzie wystąpił błąd i na czym on polega. Świetny sposób na wspólne spędzanie czasu i połączenie przyjemnego z pożytecznym!