Recenzje

„Historia kolorów”
Clive Gifford

przez

Coraz częściej zdarza mi się, że książki dedykowane dzieciom czytam chętniej niż te dla dorosłych. Nie dlatego, że potrzebuję lekkiej lektury. Takie stwierdzenie byłoby bardzo nie na miejscu, biorąc pod uwagę, że coraz częściej treści w książkach dla najmłodszych nie są już tylko bajkami. Właściwie, gdy spoglądam na regał mojego syna, spostrzegam głównie piękne albumy, atlasy i książki o wydźwięku naukowym. Są też powieści, ale mocno nafaszerowane przepięknymi ilustracjami, które uzupełniają mądrą historię. Cieszy mnie to nie dlatego, że chcę przeładować głowę mojego dziecka wiedzą, ale dlatego, że tworzę w ten sposób zbiór narzędzi, które będzie mógł wykorzystać w swojej edukacji. Dzięki takim książkom dowiaduje się wielu rzeczy, które niekoniecznie znajdują się w programie nauczania. Poza tym – zupełnie szczerze – sama uczę się z nich bardzo dużo, niejednokrotnie czytając tekst po kilka razy, by zapamiętać zawarte w nim ciekawostki. Tak właśnie było, gdy w naszym domu pojawiła się „Historia kolorów”.

Barwy towarzyszą dzieciom od początku ich życia. To, co najpierw widoczne jest jako biel i czerń, z czasem zaczyna nabierać odcieni, by powoli, w miarę rozwoju niemowlaka, nasycać się weselszymi kolorami. Chyba każdy rodzic obserwował radość na twarzy swojego dziecka, gdy tylko dostało możliwość malowania farbami (po wszystkim), kolorowania kredkami (wszystkiego), a w końcu wybrania najlepszej kolorystyki na ściany swojego pokoju. Jednak mało kto (z nami, dorosłymi na czele) zastanawia się nad historią kolorów. Oczywiście wiemy, jak je mieszać, żeby otrzymywać różne barwy, ale czy wiemy, jak kształtowały świat? Czy wiemy coś o groźnym barwniku, który zawierał w sobie arszenik? Czy wiemy, czym się różni błękit pruski od egipskiego i skąd one się w ogóle wzięły? I czy komuś wpadłoby do głowy, że dawno temu „pink” oznaczał odcień żółci? Albo czy wiecie, co to jest gumiguta?

„Historię kolorów” wręcz pochłonęłam. Nie na jeden raz, bowiem na ponad sześćdziesięciu stronach znajduje się tyle informacji, co w niejednej kilkusetstronicowej encyklopedii. Biorąc jednak pod uwagę, że ta książka nie jest pełna suchych faktów, a raczej (dosłownie) barwnych ciekawostek, można ją spokojnie czytać z nieco starszym dzieckiem. Uwielbiam takie książki i cieszę się, że wydawcy patrzą na nasze dzieci jak na czytelników, których należy czegoś uczyć, a nie tylko takich, którym powinno się serwować proste historie, nad których morałem nawet dorośli muszą się zastanawiać.

Może Ci się również spodobać: