Z dzieciństwa zostało we mnie wspomnienie pewnego człowieka, który wprowadził się do domu znajdującego się kilkaset metrów od mojego. Był bardzo otwarty do wszystkich ludzi, jednak w całej tej swojej otwartości był nieco dziwny (cóż mogłam innego pomyśleć, mając 10 lat). Często widywałam go, gdy mówił do siebie. Zawzięcie dyskutował, argumentował, złościł się na swojego rozmówcę, którego nie było obok. Był księdzem, któremu czasem pozwalano przeczytać na mszy ewangelię. Nikt tak do końca nie znał jego historii, ale mówiło się o nim, że „zgłupiał od czytania”. Wtedy mało mnie to obchodziło, poza tym, że budził we mnie pewien niepokój.
O owym człowieku przypomniałam sobie podczas lektury „Świętego słowa” Sigríður Hagalín Björnsdóttir, która jak nikt wcześniej uderzyła mnie swoim… zamiarem. Czytając tę powieść, właśnie nad tym zastanawiałam się najbardziej – nad zamiarem postawienia znaku zapytania na końcu sformułowania, które sama często powtarzam: pismo to genialny wynalazek. Tymczasem Björnsdóttir dała mi po łapach, poddając tę tezę w wątpliwość. Opisując skomplikowane relacje rodzinne i wplatając w obyczaj elementy thrillera, wyposażyła swój tekst w filozoficzne rozmyślania, wirując wokół tematu czytania i pisania jak bączek, którego mój syn dostał na pierwsze urodziny. Jej zamiarem było rozkręcenie zabawki do maksimum, przy jednoczesnym pamiętaniu o tym, że co jakiś czas ona zwalnia i wtedy albo cierpliwie poczekamy, albo zajmiemy się czymś innym. Autorka „Świętego słowa” robi to drugie i uzupełnia swoje rozważania, przenosząc nas w czasie i przestrzeni i przedstawiając nam świat widziany oczami bohaterów.
Trudno jest mi oceniać tę powieść jako całość, bowiem dzieląc ją na część obyczajową i tę nieco bardziej filozoficzną, zaliczam dysonans. One nie są równe, nie są tak samo szokujące i nie są tak samo łatwo przyswajalne. Łączy je jedno: są dobre. Wspomniany podział przebiega między głównymi bohaterami: Eddą i Einarem. Ona – cierpiąca na hiperleksję, żyjąca we własnym, książkowym świecie, do którego dopuszcza tylko swojego brata i on – borykający się z dysleksją, której towarzyszy ogromny problem z czytaniem. Ona, ograniczona do świata bohaterów książkowych oraz tego, co mają do powiedzenia pisarze, i on, ograniczony jedynie do kobiet, które go wychowują, oraz do ojca, którego właściwie nie ma. Wydaje się, jakby Björnsdóttir chciała odpowiedzieć na pytanie: kto jest szczęśliwszy? Ten, dla którego literatura to tylko pojęcie, czy ten, dla którego literatura jest powietrzem?
Nie chcę wyjawiać, jaka jest odpowiedź na to pytanie. Dotychczas wydawało mi się, że ją znam, jednak po lekturze „Świętego słowa” powstała we mnie jakaś wyrwa, której chyba nie chcę naprawiać, bo ona daje mi perspektywę, której dotychczas nie miałam. Poza odpowiedzią na zadane pytanie, pisarka serwuje nam świetną historię o lojalności kobiet, niezwykłym przymierzu dwóch kompletnie różnych osobowości. To powieść o bezwarunkowej miłości i jej braku. O braku zrozumienia i porozumieniu bez granic. Dla mnie jest to jedna z ważniejszych książek, które przeczytałam.