Od jakiegoś czasu obserwuję, że w moje literackie życie wkrada się lekka jałowość, powtarzalność i brak podniecenia na samą myśl o jakiejś książce. Oczywiście istnieją wyjątki w postaci pisarzy, których twórczość tak bardzo cenię, że moment, w którym kończę ich kolejną powieść, staje się utrapieniem (wszak na kolejną trzeba czekać). Ale żeby tak komuś obcemu udało się mnie zachwycić? Żebym zarwała noc i nie chciała widzieć promieni słońca? Żebym pragnęła więcej i więcej? Nie zdarzyło się – przynajmniej nie w ostatnim czasie. Aż do momentu, w którym w moje ręce trafiła „Była sobie rzeka” Diane Setterfield. Czułam, że to może być coś ciekawego, ale nie spodziewałam się, że Wydawnictwo Albatros tak bardzo zagra mi na nosie i z mojego „wiem wszystko” zostanie „nie wiem zbyt wiele”. Nie wiedziałam, że będzie to literatura tak bliska najlepszym klasycznym powieściom.
„Była sobie rzeka” to najlepszy z możliwych tytuł dla powieści, której tempo zmienia się tak, jak zmienia się nurt rzeki. Czasami płynie wartko, czasami nieco wolniej, ale zawsze stanowi najpiękniejszy akcent pejzażu. Od pierwszych stron czuć, że stanowi bardzo ważny element całości. Jest przewodnikiem (zarówno dla bohaterów książki, jak i dla czytelnika) oraz świadkiem wydarzeń, które mają miejsce od momentu pojawienia się w gospodzie Pod Łabędziem pokiereszowanego mężczyzny z nieżywą dziewczynką aż do ostatniej strony, gdy tajemnica, na której osnuta jest powieść, zostaje rozwiązana. W powieści wszystko wydaje się lekko zamglone, jakby z innego świata. Cała historia wydaje się mitem, legendą i gawędą. Zagłębiając się w nią, czujemy, jakbyśmy układali puzzle, których tak naprawdę nigdy nie uda się ułożyć, jeśli choć na chwilę nie wymkniemy się logice i realizmowi. Żeby poczuć tę powieść, zrozumieć, co się dzieje, trzeba wyjść poza komfort rozpatrywania wszystkiego w kategoriach zdrowego rozsądku i dać ponieść się wraz z nurtem rzeki, z której Diane Setterfield uczyniła niezwykle ważną bohaterkę swojej książki. I wcale nie niemą, bowiem to właśnie ona jest skarbnicą najbardziej niesamowitych historii. Cóż zresztą mogę innego powiedzieć, skoro cała powieść po prostu mnie zachwyciła?
„Była sobie rzeka” to opowieść o pamięci i zagrzebanych w jej odmętach fragmentach życia. Tych, o których trzeba było zapomnieć, by móc żyć – może niekoniecznie szczęśliwie, ale przynajmniej jakoś. To historia o wspomnieniach, które mają ogromny wpływ na rzeczywistość. Ta przepiękna powieść zawiesza swoich bohaterów gdzieś między ułudą a prawdą. Podobnie czyni z czytelnikiem, nie pozwalając mu wydostać się z płynącej rzeki słów, którymi raczy nas autorka. A robi to wręcz fenomenalnie, używając pięknego i plastycznego języka. Baśniowa aura tej książki oraz obecna w każdej niemal wypowiedzi i w każdym geście tajemnica pobudza wyobraźnię, a ta rozpoczyna odważną zabawę z emocjami czytelnika, prowadząc go prosto w sidła Setterfield. Z takich sideł nie chce się uciekać.