Najtrudniej jest poradzić sobie ze słowami wypowiedzianymi wprost. Bez nadmiernych udziwnień, patosu i ozdobników. Takie prosto w twarz rzucone „jesteś nikim” boli bardziej niż „wydaje mi się, że mogłabyś osiągnąć więcej”. „Spójrz na siebie” dociera głębiej niż „mogłabyś się zastanowić nad tym, co robisz”. A „jestem nieszczęśliwa” brzmi dosadniej niż „bywam smutna”. Ewa Schilling w „Nadfiolecie”, który powstał dwanaście lat temu, a teraz został uzupełniony i wydany ponownie, bardzo wprost opisuje świat, w którym przyszło nam żyć. Nie parafrazuje, nie stosuje przenośni. Poprzez swoją fabułę jest bardzo dosłowna.
Dystopijna wizja świata, który opisuje Schilling, sprawiła mi spory problem, bowiem bardzo trudno jest mi nie nazwać tej wizji współczesnym obrazem naszego kraju. Rezygnuję z tego tylko dlatego, że nie chcę nawet myśleć o tym, że mogłabym mieć rację. W swojej powieści autorka skumulowała wszelkie zło trawiące nasz kraj. Zło, które można byłoby nazwać brakiem wolności. Tym określeniem przykryte są mocno wybrzmiewające w tekście rasizm, homoseksualizm oraz prawo do aborcji. To wszystko u Schilling zostaje doprawione patriarchatem oraz skrajną prawicą. Czy może być gorzej?
„Nadfiolet” to historia pełna niepokoju, napięcia i lęku. Głównie przed tym, by nie pokazać prawdy o sobie, by robić wszystko zgodnie z jedynie słusznym przykazem głoszonym prosto z ambony. To powieść o świecie, którym rządzi Kościół ze wszystkimi swoimi przywarami na pierwszym planie. Czytając tę książkę, oczami wyobraźni widziałam całe rzesze zbulwersowanych ludzi, których oburza fakt przedstawiania wspomnianej instytucji jako źródła największego zła. Schilling nie ma oporów. Wskazuje, do czego może doprowadzić absolutne oddanie jedynie słusznej prawdzie. (I znowu zaczynam wątpić, czy to rzeczywiście dystopia).
Bohaterowie „Nadfioletu” są bierni. Nie tylko wobec siebie, ale przede wszystkim wobec innych. Bardzo mocno wybrzmiewa tutaj popularne podejście do życia – jeśli mnie coś nie dotyczy, to mnie nie obchodzi. Jeśli nie jestem bezpośrednim adresatem krzywdy, mogę udawać, że nikt jej nie popełnia. I właśnie to staje się istotą tej powieści. Jeżeli chcesz, by było lepiej, również musisz stanąć do walki. Musisz zacząć szukać wolności w sobie i wyswobodzić się z bierności. Święty spokój jest tylko pozorantem, który przekonuje Cię, że robisz dobrze. Jednak, by naprawdę żyć, potrzeba czegoś więcej.
Ewa Schilling objawiła mi się jako jeden z odważniejszych i na pewno bardzo ważnych głosów w dyskusji o wolności, bierności i byciu sobą. Głosów opowiadających się za tym, że bycie elementem machiny wymusza na nas poprawne funkcjonowanie, jednak owa poprawność nie zawsze definiowana jest przez prawdziwych inżynierów. Często są to ludzie, którym tylko coś się wydaje. A my powinniśmy dać sobie prawo do buntu.