Recenzje

„Wskrzesina”
Artur Boratczuk

przez

Gdybym kiedykolwiek miała z czego słynąć, słynęłabym z poszukiwania drugiego dna we wszystkim, czego doświadczam. Bardzo często przenoszę to działanie na książki, w których – o ile nie jest to jedynie powieść rozrywkowa – doszukuję się głębszego sensu, próbuję odczytać znaki, których możliwe, że wcale nie było, a jedynie coś mi się przywidziało. Często coś mi się wydaje i to „wydawanie” przenoszę na interpretację – bliższą lub dalszą zamierzeniu autora. Nigdy nie umiałam działać zgodnie z kluczem. W literaturze nie ma jedynie słusznej odpowiedzi i dlatego pozwalam sobie na dowolność. Ale czasem staję na rozdrożu i zastanawiam się, czy dobrze odczytuję znaki i czy możliwe jest, by zrobić to dobrze, gdy spośród kilku możliwych dróg każda wydaje się dobra.

Takie właśnie myśli krążyły po mojej głowie podczas lektury „Wskrzesiny” Artura Boratczuka. Ta książka zaskoczyła mnie możliwościami, jakie otworzyła przed czytelnikiem, smakiem miodu, który utrzymywał się na końcówce mojego języka, i postaciami, które niby takie zwyczajne, zwyczajnymi wcale nie były.

Fraudencja to typowa polska wieś. Piękna, można byłoby powiedzieć „pejzażowa”, gdzie łany zbóż i bezkres pól uspokajają każdego, kto tylko tam zawita. Pełno tutaj rodzinnych historii, sekretów oraz sąsiedzkich waśni. Fraudencja to symbol.  To miejsce uniwersalne, w którym stare spotyka się z nowym, tradycja z nowoczesnością, mieszkańcy z przyjezdnymi. Wszystko co nowoczesne kojarzyło mi się ze współczesnymi bolączkami – technologią, która zastępuje człowieka, pędem za pieniędzmi, chęcią zdobycia zysku, poklasku i kontroli.

Przyznam, że trudno jest recenzować „Wskrzesinę”, bowiem jej intensywna symbolika i obecny tu realizm magiczny onieśmiela mnie i daje możliwość dowolnej interpretacji przez każdego czytelnika. Pewne jest, że w kwestii językowej była to prawdziwa przyjemność. Zanurzałam się w pięknie skonstruowanych zdaniach, przykrywałam marznące stopy całymi akapitami pełnymi cudownych, plastycznych opisów. Ta gęstą, przemyślaną, nawet trochę poetycką prozą rozgrzewałam swój umysł.

Jednak mimo całej wyjątkowości tej historii wkradł się do niej zgrzyt, który trudno mi dokładniej opisać. Nie wszystko się tutaj spinało. W wyśpiewywanym przez bohaterów kanonie słychać było delikatny fałsz. Może to wszystko po prostu zostało przekombinowane? A może mnie brakło „mocy przerobowej” do zrozumienia zamiarów Artura Boratczuka? Nie wiem. Jednak to nie jest powód do krytyki. W moim odczuciu ten fakt stawia „Wskrzesinę” na dość ubogiej w egzemplarze książek półce, na której kumulowane są te powieści, które powinno się czytać, mając dużą literacką dojrzałość.

Może Ci się również spodobać: