Spinalonga, 1936 rok. Thimios Demetriou. Kiedyś dziennikarz i poeta pięknie władający słowem, dziś ledwie trzymający w dłoni pióro („między kciukiem a małym palcem, opierając je o kikut palca wskazującego”) mężczyzna z nadzwyczaj dużymi uszami i rozpadającą się twarzą – jeden z mieszkańców wyspy trędowatych.
Kreta. 1966 rok. Talos Samaras. Odizolowany od świata chłopiec, który czuje, że jego życie nie jest do końca prawdziwe, poszukujący odpowiedzi na pytanie, kim była maszkara, którą widział w ukrytym pokoju na strychu.
Wrocław. 2019 rok. Mirek Jung, wykładowca filologii klasycznej kroczący za swoją przeszłością i poznający historie, o których nie pisano w żadnych podręcznikach.
Śląsk. 2020 rok. Ja. Oniemiała z wrażenia właśnie skończyłam czytać najnowszą książkę Magdy Knedler „Szepty z wyspy samotności”.
Wydaje mi się, że o Magdzie Knedler napisałam już wszystko. Kiedy książka była dobra, zachwycałam się kunsztem i niezwykłą wiedzą. Gdy coś mi się nie podobało (a bywało), punktowałam, choć przecież nie jestem wyrocznią. Starałam się być sprawiedliwa. I nagle w moje ręce trafiły „Szepty z wyspy samotności”, które zachwiały wszystkim, co dotychczas uważałam za dobre. I wiecie co? Najgorsze, co mogło mnie spotkać, to ostatnia strona tej powieści.
Od początku do końca lektury mój wzrok zachłannie otaczał tekst. Czytając o niesamowitej tęsknocie, rozczarowaniu, śmierci, niewypowiedzianym „kocham cię” oraz poczuciu winy, zachłannie łapałam powietrze, jakby chwilę wcześniej ktoś mnie podtapiał. Odkrywałam sekrety i zapadałam się w nich coraz bardziej. Wchłaniałam każde zdanie, czując na swojej skórze charakterystyczne mrowienie pojawiające się zawsze, gdy obcuję z czymś wyjątkowym. Bo taka właśnie jest najnowsza powieść Knedler. W mojej opinii – najlepsza spośród przeczytanych przeze mnie książek jej autorstwa.
Ta opowieść zaczyna się trochę jak baśń: dawno, dawno temu, gdzieś pośrodku morza, na małej, oddalonej od cywilizacji wysepce żyła sobie niewielka społeczność. Jednak ten baśniowy charakter szybko zamienia się w dramatyczną historię ludzi zamieszkujących niegdyś Spinalongę. Ogromne cierpienie fizyczne oraz obecna w sercu każdego mieszkańca wyspy tęsknota odzierają czytelnika z błogiego uczucia towarzyszącego dryfowaniu po lazurowym morzu. Bardzo szybko zostajemy sprowadzeni na ziemię, zapadając się w nieszczęściu, bólu i stracie każdego z bohaterów. A przecież Spinalonga to tylko jeden z wątków tej powieści.
Podczas lektury tej książki ogarnęła mnie pewna refleksja na temat Magdy Knedler. Wielu czytelników zarzuca jej, że nie potrafi pisać o emocjach, że jej książki są oszczędne i trochę „suche”. Sama miałam kiedyś w sobie dysonans, bowiem z jednej strony uważam ją za niesamowicie zdolną autorkę, która przepięknie operuje piórem, a z drugiej rzeczywiście oczekiwałam od niej, że w końcu pozwoli swoim bohaterom na więcej emocji. „Szepty z wyspy samotności” uświadomiły mi, że u Knedler emocje są zawsze, tylko podane inaczej, w bardzo wysublimowany sposób, do którego trzeba dojrzeć. Ona nigdy nie wypełnia książek nadmierną egzaltacją. Gdy opisuje rozpacz Thimiosa, robi to w reporterski sposób, bez użalania się i zawodzenia. I wiecie co? Ten prosty przekaz uwiera bardziej niż niejeden emocjonalny wywód.
Nie wiem, czy moje porównanie będzie zrozumiałe, ale się nim podzielę. W trakcie czytania pomyślałam sobie, że gdyby Magda Knedler chciała opisać mężczyznę, który w wyrazie wściekłości wyszedł z domu i ma do pokonania odległość między mieszkaniem a samochodem, to opisując konstrukcję schodów, po których musiałby zejść, kwiaty ułożone na parapecie przez sąsiadkę z trzeciego piętra oraz kolor auta, doskonale oddałaby emocje, które buzują w bohaterze. Wiecie, co mam na myśli? Knedler operuje słowem tak, by emocje przekazywać obrazami i robi to z ogromną precyzją.
W związku z tym mam prośbę. Strzeżcie się przekonania, że „Szepty z wyspy samotności” to książka o wyspie trędowatych. Uwolnijcie się od myśli, że będziecie prowadzeni za rękę, by łatwo było Wam zrozumieć tę historię. Nastawcie się na obcowanie z nieoczywistością i metaforą, które przecież charakteryzują styl pisarki. Sięgnijcie dalej niż to, co zapisane na kartkach, wyobraźcie sobie, co jest za horyzontem – tam znajdziecie sens tej historii i wplecioną w nią prawdę. Knedler nie bez powodu sięgnęła do mitu o labiryncie budowanym przez Dedala – ona sama stworzyła ze swojej powieści pewien labirynt, z którego czytelnik musi odnaleźć wyjście. Autorka prowokuje, rzuca przynętę i daje wskazówki – trzeba je dostrzec i zrozumieć.
I jeszcze jedno, drobna podpowiedź: gdy już będziecie czytać tę książkę, nie dajcie ponieść się przekonaniu, że to zwykła fikcja z elementami historii. Knedler tak skonstruowała tę powieść, że uważny czytelnik naprawdę będzie mógł zobaczyć niektórych bohaterów. Wystarczy poszperać. Pisarka zawsze fakty okrasza swoją wyobraźnią, wiemy o tym. Ale tutaj zrobiła to lepiej niż gdziekolwiek wcześniej.
Ciągle wierzę, że najlepsza książka Magdy Knedler jeszcze przed nią i nawet nie umiem sobie wyobrazić, jak będzie dobra. Zdaję sobie również sprawę z tego, że trudno będzie powtórzyć sukces sprzedażowy „Położnej z Auschwitz”. Ale książki tej pisarki są od tego, żeby się nimi zachwycać. Życzę Wam, żebyście zachwycili się „Szeptami z wyspy samotności” tak jak ja.