Recenzje

„Wendyjska winnica. Dolina nadziei”
Zofia Mąkosa

przez

Rozpoczynanie recenzji świetnej książki od smutnych słów to pewnie nie jest najlepszy pomysł i szczyt elokwencji. Ktoś może pomyśleć, że skoro opinia zaczyna się smutno, to i książka taka jest, a przecież ludziom potrzeba radości. Jednak z natury jestem ryzykantką, dlatego zacznę od smutnej konstatacji, że to już jest koniec. Koniec serii „Wendyjska winnica”, która najpierw przeniosła nas do lat 30. XX wieku, rzucając w rejon pogranicza polsko-niemieckiego, a następnie wciągnęła w wir wydarzeń, którym musieli stawić czoło bohaterowie. „Dolina nadziei” – ostatnia część cyklu, która właśnie trafiła do rąk czytelników – wcale nie stanowi klasycznego zakończenia tej historii. To nie jest tak, że Zofia Mąkosa, autorka powieści, zabawiła się w dobrą wróżkę i podarowała czytelnikom happy end w postaci rozwiązania wszystkich problemów, którym stawiali czoła główni bohaterowie. I pewnie każdy, kto przeczyta ostatnią stronę tej książki, westchnie i stwierdzi, że chciałby jeszcze, ale – tu się powtórzę – uwierzcie, to już jest koniec.

Po półtora roku oczekiwania na ciąg dalszy losów Matyldy, Ewy, Emila oraz wszystkich innych bohaterów cyklu, otrzymaliśmy od Zofii Mąkosy prezent – dopracowaną w każdym calu, bardzo precyzyjną i niezwykle wciągającą „Dolinę nadziei”, która nie tyle spełniła moje oczekiwania, co przeskoczyła nad nimi jak Kozakiewicz nad poprzeczką w 1980 roku. Znając warsztat autorki oraz jej potrzebę sprawdzenia wszystkiego po wielokroć, spodziewałam się, że otrzymam dobrą powieść. Dobrą, to znaczy interesującą, mądrą i przemyślaną. Nie spodziewałam się jednak tego, że od pierwszych stron ściśnie mi gardło, dostanę gęsiej skórki i… odłożę lekturę na kilka dni. Nie z braku czasu, ale z obawy, co stanie się dalej. Zdaję sobie sprawę z tego, że Pani Zofia należy do osób konkretnych, a historie, które tworzy, nie przekładają się na powieści do poczytania przed snem, jednak początkiem „Doliny nadziei” od razu wprawiła mnie w osłupienie. Nie tego się spodziewałam. Uderzyła z wysokiego C, a potem korzystała z gamy w taki sposób, że na zmianę traciłam i ledwo odzyskiwałam oddech.

Kiedy zamyka się cykl, kiedy trzeba znaleźć ujście dla wszystkich pomysłów na kolejne dzieje bohaterów, trzeba trzymać w ryzach wyobraźnię i chęć rozbudowywania wątków. Często dostrzegam wśród pisarzy pewien rodzaj nerwowości, gdy przychodzi do napisania ostatniego tomu. Przez jakiś czas wyobraźnia szaleje, bohaterowie wikłani są w kolejne relacje, a gdy nadchodzi moment, by to wszystko powiązać, wyciszyć i spiąć, fabuła zostaje naciągana do granic możliwości. Myślę, że Zofia Mąkosa mogłaby użyć swoich pedagogicznych umiejętności, by nauczyć innych, jak nie wpaść w tę pułapkę. Choć w „Dolinie nadziei” dzieje się naprawdę dużo, a każdy rozdział jest wypełniony historią po brzegi, to powieść nie traci płynności, a czytelnik – choć targany wichurami emocji – wie, że płynie do brzegu.

„Dolina nadziei”, podobnie jak poprzednie powieści Zofii Mąkosy, jest nie tylko świetną książką, ale również ponadczasowym świadectwem ludzkich emocji. Niezależnie, czy żyjemy w XX czy XXI wieku, nieważne, czy władzę sprawuje król czy prezydent, uczucia takie jak miłość, nienawiść, strach czy tęsknota smakują tak samo. Tak samo radują, tak samo smucą i tak samo wstrząsają. Jestem przekonana, że każdy jest w stanie odnaleźć w tej powieści cząstkę siebie. Bardzo polecam.

Może Ci się również spodobać: