„Żyjecie tak krótko, lecz rozpalacie się jak najjaśniejsza gwiazda i tak straszliwie łatwo was kochać. Tak łatwo was kochać, Havaldzie, że nie mamy odwagi tego robić, bo utrata miłości trwa u nas wiecznie” – tak Imra opowiada głównemu bohaterowi „Władcy marionetek” Richarda Schwartza o miłości elfa do człowieka. Miłości bolesnej i niebezpiecznej, ponieważ elfy żyją o setki lat dłużej niż ludzie, a śmierć ukochanej osoby to najgorsze, co może spotkać istotę, która czuje. Czytając ten fragment, pomyślałem, że książki Schwartza zapalają się w rękach właśnie jak ta „najjaśniejsza gwiazda”, wciągając czytelnika w wir wydarzeń. I że tych bohaterów tak łatwo jest kochać. I że tak szybko nas opuszczają, bo tych kilkaset stron każdej części serii „Tajemnica Askiru” wcale nie jest obietnicą wielu wspólnych dni.
Podchodząc do lektury najbardziej wyczekiwanej przeze mnie książki tego roku miałem nadzieję, że już strzepnę z siebie piasek Gasalabadu, ruszę z bohaterami w podróż do Askiru i razem rzucimy się w wielkie przygotowania do konfliktu z Thalakiem, a może nawet stoczymy pierwsze potyczki. Niestety – ze względu na niespełnione nadzieje – moje buty były pełne piasku, a głowa palona przez słońce do ostatniej strony.
Ale czy to źle? Rzeczywiście miałem już dosyć politycznych walk prowadzonych ciągle w jednym miejscu. Po lekturze „Władcy marionetek” już wiem, że odpowiedzią jest zdecydowane „nie”. Polityka została tu tak opleciona akcją, że jest prawie niezauważalna. Sploty wydarzeń są niezwykłe, a rozwiązania najtrudniejszych spraw stają się jasne. Wszystko to za sprawą Havalda i jego prostolinijnego oraz bezproblemowego podejścia do życia. Dla mnie to on ostatecznie tworzy klimat tej książki. Jeśli chodzi o pozostałych bohaterów, to Leandra do tej pory mnie do siebie nie przekonała, a Zokory i Varoscha – ku mojemu utrapieniu – w tym tomie jest jak na lekarstwo.
Schwartz przyzwyczaił mnie do tego, że jego książki ciężko odłożyć i w tej kwestii nic się nie zmieniło. Tworzone przez niego historie nie są przeze mnie odbierane jak opowieść przy ognisku. Za każdym razem mam wrażenie, jakbym stał zaraz obok Havalda i czuł wszystko to, co on czuje. O „Oku Pustyni” pisałem, że fabuła była wystarczająco prosta, aby przewidzieć zakończenie, jednak sama droga do zakończenia była wspaniała i zaskakująca. We „Władcy Marionetek” jest mniej przewidywalnych elementów. Do tej pory uważałem, że pierwszy tom tej serii był najlepszy, najbardziej klimatyczny i pochłaniający. Czytając najnowszą część, miałem wrażenie, jakby do Forgotten Realms wrzucono Mroczne Bractwo z Elder Scrolls. Dzięki temu czułem się równie dobrze jak podczas lektury „Pierwszego Rogu”. Są więc przesłanki ku temu, by stwierdzić, że to właśnie najnowszy tom „Tajemnicy Askiru” jest jak na razie najmocniejszym punktem całego cyklu.
Naprawdę łatwo pokochać tę serię. Koniec lektury w tym przypadku boli podwójnie – nie dość, że rozdziera serce, to jeszcze uświadamia, że na ukojenie będzie trzeba znowu poczekać.