Przyjęło się, że smutne książki sprzedają się gorzej. Skoro tak jest, to zapewne czytelnicy pragną jedynie dobrych emocji, pozytywnych przesłań i happy endu. A ja chyba szukam czegoś innego. Szukam prawdy, choć czasem bywa bolesna. Szukam emocji, które nie zawsze są pozytywne. Pragnę odczuwać literaturę każdą cząstką siebie, dlatego poszukuję książek, które pod akapitami i dialogami skrywają coś więcej.
Nie wiedziałam, czego spodziewać się po „Liście nieobecności” Michała Pawła Urbaniaka – wszak to debiut, a wiadomo, że z tym bywa różnie. Przyznaję, że po lekturze oczekiwania wobec ewentualnej kolejnej powieści tego pisarza są naprawdę wysokie.
„Lista nieobecności” to bardzo bolesna opowieść o śmierci i relacjach międzyludzkich – również tych uznanych za niemożliwe, brudne i wymagające potępienia. To historia o odchodzeniu, chęci ucieczki, żegnaniu się ze światem oraz w dużej mierze o braku zrozumienia, skrywaniu swoich pragnień i strachu przed śmiercią oraz samotnością. Również przed miłością, bowiem czasem tak bardzo boimy się dać jej szansę. Debiut Urbaniaka jest pozbawiony wydarzeń pędzących niczym TGV. W tym aspekcie bliżej mu do Kolei Śląskich podczas remontu torów, a mimo tego ta powieść zawiera w sobie więcej niż niejedno kino akcji. Wywołuje przyspieszony oddech, a czasami jego utratę. Sprawia, że momentami już nie chce się jej czytać. Nie dlatego, że jest zła, ale dlatego, że sięga zbyt głęboko i bezlitośnie uwiera, a przy tym wszystkim jest tak bardzo aktualna.
„Listę nieobecności” bardzo symbolicznie rozpoczynamy od śmierci. Nie byle jakiej, choć cichej i właściwie w żaden sposób wyjątkowej. Zapowiadanej i spodziewanej od lat. Urbaniak zaczyna swoją historię teoretycznie od punktu kulminacyjnego i przedstawia nam dwie relacje – małżeństwa, w którym obecne są duchy przeszłości, i związku homoseksualnego, w którym dwoje, całkowicie różnych mężczyzn próbuje się odnaleźć, a każdy robi to na swój sposób. W moim odczuciu to powieść o powolnym niszczeniu siebie i innych. O niebyciu, nieistnieniu, ciągłej walce o to, by móc żyć tak, jak się chce. To również powieść o bezbrzeżnej miłości – czasem do samego siebie, czasem do drugiego człowieka, do wspomnień i przeszłości.
Powieść Urbaniaka jest pełna bohaterów, którzy borykają się ze swoim życiem. Uwagę zwraca to, w jaki sposób ich codzienność została uchwycona przez autora w słowach i scenach. To nie jest wiwisekcja, w której wszystko rzucone zostaje na stół i czytelnik musi zdecydować, co zrobić z nabytą wiedzą. Tu po prostu wszystko dzieje się gdzieś „pod”, we fragmentach, czasem w jednym słowie. Dzieje się tak wiele, że momentami aż przytłacza czytelnika.
Gdybym miała porównywać tę książkę do innych przeczytanych przeze mnie, porównałabym ją do „Winnych” Czechowicza oraz „Małego życia” Yanagihary. Mamy tutaj ten sam problem skomplikowanych relacji podsycany również okrutną wizją najbliższych jako katów, co świetnie pokazał w swojej książce Czechowicz. Sam sposób radzenia sobie z codziennością jednego z mężczyzn pozostających w homoseksualnym związku bardzo mocno korelował w mojej głowie z bohaterem „Małego życia”. Wyciągając ze wspomnianych powieści to co najlepsze i obudowując narracją Urbaniaka, otrzymujemy historię niebagatelną, wyjątkową i do bólu prawdziwą. Myślę, że ta historia znokautuje niejednego czytelnika.