Ta historia rozpoczyna się od filmowej, ale jednocześnie dość nieprawdopodobnej sceny spotkania na moście dwojga ludzi chcących rozwiązać raz na zawsze problemy, z którymi się borykają. Jako że każde z nich ma w sobie chęć, by jako pierwsze pozbyć się balastu w postaci życia, z którym sobie nie radzi, postanawiają urządzić licytację na życiowe niepowodzenia. Tak zaczyna się historia Soni i Matiego, głównych bohaterów najnowszej książki Nataszy Sochy „Zagubieni”. Historia zabawna, lekka, choć dla mnie zbyt mocno odbiegająca od pozostałych przeczytanych przeze mnie książek pisarki, którą uwielbiam za to, że swoimi tekstami pomaga mi rozprawiać się z bolączkami, myślami i wyobrażeniami. Tu tego swoistego katharsis nie było.
Jak zawsze pisarka konstruuje swoją opowieść na podstawie obserwacji ludzkich zachowań, pragnień oraz problemów. W „Zagubionych” porusza ich całe mnóstwo, ale wszystko sprowadza się do braku akceptacji siebie i wewnętrznej zgody na to, by móc popełniać błędy. Pokazując obraz zagubionych ludzi, Socha analizuje świat i nasze w nim miejsce. Jednocześnie udowadnia, że „ostateczność” nie jest rozwiązaniem, a jedynie wyrazem tchórzostwa. Kolejne historie z życia Soni i Matiego to sytuacje, w których oni sami czują się niewłaściwie, które nie powinny były się wydarzyć lub którym nie potrafią uczciwie stawić czoła. Właściwie bardzo łatwo zrozumieć ich dylematy. Myślę, że niewielu uniknęło w swoim życiu momentów, w których symboliczne most i rwąca rzeka jawiły się jako jedyne słuszne rozwiązanie. Choć most i woda to metafory, to doskonale oddają stan ducha, który często nam towarzyszy. Jednak mimo wszystko było w tej historii coś takiego, co nie do końca mnie do niej przekonało.
Uwielbiam powieści Nataszy Sochy za to, że w nieoczywisty sposób dotykają oczywistych życiowych kwestii. Jej książki są pełne ironii, ale jednocześnie dają przekonanie, że człowiek nie jest na świecie sam ze swoim problemem, a wszystko zaczyna się i kończy najczęściej w naszych głowach. Pisarka, ubierając męczące nas myśli w fabułę, rozprawia się z nimi po swojemu, często z humorem, ale i bezwzględną szczerością. Nie inaczej jest tym razem, choć muszę przyznać, że po raz pierwszy Socha nie trafiła do mnie tak mocno jak dotychczas. Długo zastanawiałam się, dlaczego tak się stało. I już wiem – po prostu tym razem to nie były moje problemy. Po raz pierwszy nie mogłam wpisać się w adresatkę powieści i dlatego całość wydała mi się mało przekonująca. Być może po genialnej, mocno zapadającej w pamięć „Zamrożonej” tutaj było dla mnie zbyt lekko i ciut trywialnie. Z cierpliwością poczekam na kolejne wielkie uderzenie Sochy, bo niezależnie od tej opinii uważam ją za królową polskiego obyczaju, która jak żadna inna potrafi mierzyć się z codziennością.