Recenzje

„Kwestia ceny”
Zygmunt Miłoszewski

przez

Prawda jest taka, że kiedy utykasz w połowie książki, którą napisał jeden z lepszych pisarzy, zastanawiasz się, co z tobą nie tak. Skoro powszechne ochy i achy oraz poklask dla wyczekanej lektury spotykasz w wielu opiniach, to albo czegoś nie zrozumiałeś, albo… czegoś nie zrozumiałeś. Wydaje się, jakby nie było niczego pomiędzy. I kiedy już zmęczony czytaniem odkładasz powieść, kiedy mówisz sobie „nie, po prostu nie dam rady”, wrzucasz do sieci zdjęcie i mówisz wprost, że nie ogarniasz, okazuje się, że takich ludzi jest więcej. I znów zaczynasz myśleć – jak ktoś taki jak Zygmunt Miłoszewski mógł napisać taką książkę jak „Kwestia ceny”. Oczywiście pierwsze, co pojawia się w głowie, to standardowa odpowiedź w stylu „kwestia gustu”, ale myślę sobie, że pomysł na najnowszą historię był po prostu bardzo ryzykowny i zamiast o kwestii gustu, możemy tutaj mówić o kwestii ceny – tej, którą pisarz postanowił ponieść, aby dać upust swojej wyobraźni. I dał. W stopniu, który do mnie w ogóle nie przemówił.

Rzadko zdarza się, abym streszczała książkę w opinii. Przemycam kilka zdań, które stanowią punkt odniesienia do wyrażenia własnego poglądu. W przypadku „Kwestii ceny” nawet gdybym chciała, nie potrafiłabym dokładnie powiedzieć, o czym jest. Mamy tu wielką sztukę, ciekawe postaci, tajemnicę, coś na kształt poszukiwania skarbu, a to wszystko ubrane w totalnie odjechaną historię, którą mnie czytało się po prostu źle. I choć cenię ogromnie fakt, że bez solidnego researchu taka książka nie mogłaby powstać, i choć jestem ogromną fanką poczucia humoru Miłoszewskiego, to i tak nic nie uratowało tej powieści. Dla mnie to również była swoista kwestia ceny, a ceną był niewątpliwie czas, który mogłam poświęcić na coś innego. Finalnie zdecydowałam się właśnie na taki krok.

Jeśli zapytacie mnie, co właściwie w tej książce było dla mnie nie tak, nie podam Wam jasnej informacji. Przyznaję, że nie wiem. Przez pierwszych sto stron w ogóle nie wiedziałam, co się dzieje. Przeskakiwałam z historii w historię i choć zdawałam sobie sprawę, że gdzieś w końcu one połączą się ze sobą, to nie umiałam w żaden sposób skupić się na wydarzeniach. Gdy już jako tako ogarnęłam czas oraz przestrzeń i Miłoszewski pozwolił mi odetchnąć, wprowadzając na arenę profesorkę Zofię Lorentz wraz z jej życiowymi rozterkami, myślałam, że będzie z górki. Nie było. Do tego stopnia, że ukończyłam lekturę mniej więcej w połowie z przekonaniem, że właściwie nawet nie chcę do niej wracać. Temu przekonaniu towarzyszyła tęsknota za cyklem z Szackim w roli głównej. I myślę sobie, że właśnie Szacki jest w pewnym sensie największym przekleństwem Miłoszewskiego. Druga z kolei książka po zakończeniu znanej trylogii okazała się dla mnie zupełnie nietrafionym pomysłem. Bywa. Kwestia ceny.

Może Ci się również spodobać: