Niewielu rzeczy w życiu boję się tak jak wody. I nie to, że nie potrafię pływać – po prostu czuję respekt przed czymś tak nieokiełznanym i mało przewidywalnym. Zanurzam ciało jedynie tam, gdzie widać dno, pozwalam wodzie objąć ramionami moją szyję tylko wtedy, gdy czuję pewność, że wiem, co jest pode mną. Czuję obrzydzenie na samą myśl o glonach oplatających moje stopy i mule oblepiającym ciało. Dlatego najpewniej czuję się w tylko w basenie. Cała reszta to strach, który nie wiadomo skąd się wziął. Mam pewne wspomnienie z dzieciństwa, które mogłoby to tłumaczyć, ale z perspektywy czasu nie jestem pewna, czy rzeczywiście obrazy podsuwane przez umysł są prawdziwe czy wyśnione. I nie mam kogo zapytać, bowiem babcia, która ze mną była (a przynajmniej znajduje się na tych obrazach) już nie żyje. Niezależnie, czy to sen czy rzeczywistość – owe obrazy odżyły podczas lektury „Otchłani” Jacka Koprowicza, książki z rodzaju „nieodkładalnych”.
Myślę, że nie ma wielu osób kojarzących 18 lipca 1948 roku z katastrofą na jeziorze Gardno. To wtedy na skutek błędnych decyzji zginęło ponad dwadzieścia harcerek. Można byłoby skonstatować, że to tragedia jakich wiele, szczególnie, gdy ofiarami są dzieci – wówczas echo wydarzeń niesie się zawsze dłużej i zyskuje niesamowite zasięgi. Jednak dociekliwi zorientują się, że owa katastrofa nie do końca była typowa, a już na pewno wskazywały na to pogłoski, które pojawiły się później. Zgodnie z nimi jedna z harcerek, Joanna Skwarczyńska, miała zostać beatyfikowana. I właśnie temu poświęca swoją książkę Koprowicz. Wplatając fakty w fikcję oraz możliwe (ale niekoniecznie mające miejsce) sytuacje sprzed lat, tworzy niespokojną, mroczną i przejmującą powieść o duchach przeszłości, wierze i oddaniu Bogu.
„Otchłań” przesiąknięta jest symbolami, niedopowiedzeniami, zagadkami. Są w niej elementy mistycyzmu, ale podane w takiej formie i ilości, że zamiast odrzucać (co często się zdarza szczególnie w zbyt wyegzaltowanych tekstach) dodają książce powagi, a czytelnika przekonują, że to wszystko naprawdę mogło się wydarzyć. Właściwie nigdzie nie zostało powiedziane, że się nie wydarzyło i właśnie to jest tak bardzo niepokojące w tej powieści. Ja w niej po prostu… utonęłam.
Mimo wszystko „Otchłań” nie jest tylko powieścią o wydarzeniach sprzed lat. To również obraz ludzi, którzy borykają się ze swoim życiem, z przeszłością, od której nie sposób się odciąć. Zdaje się, jakby Koprowicz chciał nam pokazać, jak bardzo kształtuje nas to, co nas spotyka i jak często prowadzi do wydawałoby się nieracjonalnych zachowań. Miałam wrażenie, jakby autor chciał mi udowodnić, że to, co widzę, nigdy nie jest do końca takie, jak mi się wydaje. Zachowanie bohaterów, często określane przeze mnie jako absurdalne, czasem na granicy czegoś na kształt choroby psychicznej, nabiera zupełnie innego wydźwięku w momencie poznania szerszego kontekstu. Każdy z bohaterów nosi w sobie jakąś tajemnicę, choć często nie zdaje sobie z tego sprawy. I każdy radzi sobie z tym faktem tak jak potrafi.
Przyznam, że dawno nie poddałam się książce tak jak „Otchłani”. Kilka dni przeżywałam każdy akapit, starając się zrozumieć nie tylko to, co zostało napisane, ale również to, czego Koprowicz nie ujął słowami. Do tego opis kulminacyjnego dnia katastrofy wywołał we mnie emocje, których – tak mi się wydawało – książka nie ma prawa wywołać (głównie z racji mojego racjonalnego podejścia do historii opowiadanych przez innych). Tymczasem czułam na nogach muł i bałam się oddychać, by do moich płuc nie dostała się woda. To nie miało prawa się stać, a jednak się stało – byłam na jeziorze Gardno przed ponad siedemdziesięcioma laty i próbowałam się ratować. Może byłam przez chwilę Ewą? Bo Joanną raczej nie.