Gdy byłam młodsza, bardzo chciałam mieć starszą siostrę. Wydawało mi się, że siostrzana miłość jest jedyną, która sprawiłaby, że czułabym obok prawdziwie bratnią duszę (nie znałam wówczas jeszcze mojego męża). Z lekką zazdrością patrzyłam na koleżanki, które łączyła ta szczególna więź, zastanawiając się, jakby to było, gdybym była na ich miejscu. Gdy dojrzałam, doceniłam fakt posiadania starszego brata, ale to już inna kwestia. Niewątpliwie kobiety mogą być dla siebie największymi wrogami, ale jednocześnie są w stanie wiele poświęcić dla drugiej strony. Taką relację spotykamy w „Prawdziwych kolorach” Kristin Hannah – książce, którą z pewnością umieszczę na wysokiej pozycji w rankingu najlepszych książek obyczajowych, jakie przeczytałam. Chyba nie przesadzę ze stwierdzeniem, że autorka jest moim odkryciem roku. To była pierwsza od dawna historia, którą dawkowałam sobie ze świadomością, że nie chcę jej kończyć. Historia rodziny Greyów pochłonęła mnie bez reszty.
„Prawdziwe kolory” to powieść, która pod osłoną zwykłej obyczajowej historii dotyka istotnych problemów, takich jak lojalność i zaufanie. To historia o niesprawiedliwości, walce o miłość (również rodzicielską) oraz braku akceptacji. Znajdziemy w niej niezwykle aktualny, mocno zaznaczony wątek nietolerancji wobec inności i małomiasteczkowy strach przed tym, co ludzie powiedzą. Czytając tę książkę, przeżywałam chyba każdy możliwy rodzaj emocji. Z boku obserwowałam uczucie rodzące się między miejscową pięknością Vivi Ann a odrzuconym przez wszystkich Dallasem. Uczucie wygładzające każdą grudkę cynizmu, którym wykazuję się, gdy czytam o miłościach niemożliwych. Z kolei wsłuchując się w Winonę, ubolewałam nad ignorancją, z którą spotykała się ze strony tego, który powinien kochać ją bezwarunkowo. Przyznam, że kilkakrotnie czułam gulę w gardę, gdy czytałam pełne emocji, a jednocześnie pozbawione przesady i tkliwości fragmenty, w których bohaterowie stawali przed murem, nie mogąc w żaden sposób go pokonać.
Kristin Hannah pisze w taki sposób, że porywa czytelnika od pierwszych stron. Nie zostawia czasu na „intro”, nie pozwala nawet pomyśleć o tym, że czegoś w tej książce jest za mało. Uświadomiłam sobie, że brakowało mi właśnie takiej powieści. Czytając „Prawdziwe kolory”, nabierałam przekonania, że wpadam w nałóg, z którego trudno będzie wyjść. Ba, z którego wyjść nie będę chciała. Zazdrościłam siostrom Grey niesamowitej więzi, która poddana naprawdę wielkim próbom, trwała w takiej czy innej wersji. Co ciekawe, Hannah tak skonstruowała tę historię, że sympatia przenosiła się z jednej kobiety na drugą (trwając niezmiennie przy trzeciej), by finalnie doprowadzić do stwierdzenia, że one wszystkie są jednością i nie da się rozpatrywać tego inaczej. To niesamowite, jak pisarka wyważyła tę powieść! Aby nie stała się miałką opowiastką o rodzinnych perypetiach i klasycznych waśniach, dołożyła wątek kryminalny, wokół którego osnuła portret rodziny Greyów, sprawiając, że ciekawość czytelnika sięga zenitu. Świetna lektura, po prostu świetna.