Różne historie różnie się przeżywa. Do teraz nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo na to przeżywanie wpływają aktualne wydarzenia. Odcinam się od „gadających głów”, nie posiadam telewizora, kablówki i wielkiego talerza na balkonie. Dotychczas wydawało mi się, że mogę śmiało powiedzieć „oglądam to, co chcę”. A jednak tak nie jest, bo nigdy nie chciałabym oglądać tego, co ostatnio serwuje każda, niezależnie od sympatii, telewizja. Nie chciałabym oglądać dramatu kobiet, które zostały skazane na… nie znam odpowiedniego słowa. Nie chciałabym oglądać twarzy tych, którzy odpowiadają za nieopisane i dla mnie niewyobrażalne ból i cierpienie. Nie chciałabym musieć opowiadać się po którejkolwiek stronie, a tym razem musiałam.
Kiedy pierwszy raz czytałam „Miss Birmy” Charmaine Craig, wylegiwałam się na chorwackiej plaży, czerpiąc jak najwięcej z cudownych promieni słońca. Poznając historię Luizy, przeniosłam się w monsunowy klimat Birmy i dałam ponieść się opowieści o kraju, o którym wciąż nie wiem zbyt wiele. Delektowałam się treścią książki, oddając serce niezwykłej kobiecie, jaką niewątpliwie była tytułowa miss. Byłam zachwycona rozmachem tej powieści, nieprawdopodobną wręcz swobodą, z jaką Craig rysowała przede mną historię Myanmaru. Historię burzliwą, pełną napięć, nieznaną mi ani trochę. Podzieloną konfliktami. Skupiałam się na szczegółach, wychwytywałam niuanse, przeżywałam życie Luizy jakby było moim własnym. Próbowałam odnaleźć się w świecie, którego do końca nie rozumiałam i którego nie znałam.
Gdy sięgnęłam po „Miss Birmy” po raz drugi, leżałam na kanapie we własnym domu, o parapet dudnił październikowy deszcz i od rana słuchałam i czytałam o tym, co dzieje się na ulicach polskich miast. Kobiety walczą o swoje prawa. W kraju, w którym od stu lat te prawa posiadają. Nagle Luiza stała się dla mnie symbolem walki, odwagi i porozumienia. Ona, córka Żyda i Karenki, oszałamiająco piękna i równie mądra, będąca przez pewien czas traktowana trochę jak przedmiot, który ma zapewnić zgodę w wieloetnicznej Birmie, staje się nie tylko symbolem piękna, które należy ozdobić koroną i szarfą, ale z czasem również ludową przywódczynią, która przywdziewa mundur i zostaje dowódcą jednej z partyzanckich brygad Kareńskiej Armii Narodowo-Wyzwoleńczej.
Nie da się przejść obojętnie obok informacji, że „Miss Birmy” inspirowana jest prawdziwą historią Luizy Benson Craig, która była matką autorki. Zawarty na ostatnich stronach książki esej przybliża nam prawdę, którą tak naprawdę czuć na każdej stronie powieści. Jednak przecież powiedziane wprost wybrzmiewa zawsze mocniej. A w tej książce wszystko wybrzmiewa z wyjątkową siłą. Można ją czytać kilka razy i za każdym razem odkrywać na nowo. Jest to powieść z gatunku wielowymiarowych i wielowątkowych. Dla mnie to jedna z lepszych książek tego roku.