Podczas pisania opinii o książkach kieruję się trzema zasadami: ma być poprawnie językowo (na ile potrafię), ma być bez spojlerów (bo nie ma nic gorszego) i – najważniejsze – ma być szczerze. W tym ostatnim zawiera się wszystko, w co przez ponad trzy lata staram się ubierać publikowane teksty. Przyznam, że czuję wewnętrzny spokój, ponieważ nigdy nie napisałam dobrze o książce, której wyraźnie nie poczułam. Obrywało się nawet moim ulubionym pisarzom i pisarkom, gdy ich kolejna powieść przepływała gdzieś obok literackiej części mojego serca, nie zahaczając o nie nawet o milimetr. Zdarza się. Nie ma co obrażać się na siebie.
Jednak czasami wcale nie chodzi o to, że coś się nie udało. Czasami po prostu dociera do mnie, że pisarz zaczyna się powtarzać. Że nie odkrywam w jego powieściach niczego nowego. Jest dobrze, bo to dobry pisarz, ale już mnie nie zaskakuje. Wciąż pięknie operuje słowem, wciąż potrafi pisać emocjonalnie, wciąż nie mówi niczego wprost, wymagając ode mnie myślenia. Ale jednocześnie wywołuje wrażenie, że ciągle czytam o tym samym, że każda książka ma tego samego bohatera tylko imię się zmienia, że poruszane są wciąż te same wątki. I tak właśnie jest w przypadku „Saturnina” Jakuba Małeckiego, który wciąż mnie porusza, którego wciąż z chęcią czytam, a jednak coraz częściej zamiast cytować piękne fragmenty z jego książek, cytuję Marylę Rodowicz. „Ale to już było…”.
Odkrycie Jakuba Małeckiego dla czytelników chcących sięgnąć po nieco bardziej wyrafinowaną literaturę może stanowić czytelnicze święto. Młody, zdolny, wrażliwy, pięknie operujący językiem, w dodatku nasz, polski, nie jakiś tam zagraniczny. Wydawałoby się, że Jakub Małecki ma wszystko, by z powieści na powieść być bliżej wejścia do panteonu najlepszych. (Sądząc po recenzjach, w niektórych prywatnych panteonach już się rozsiadł). Mój osobisty panteon był dla niego otwarty i właściwie otworzył sobie do niego drzwi „Rdzą”, jednak po „Horyzoncie” naszły mnie pewne wątpliwości, a jego najnowsza powieść spowodowała, że wymieniłam zamki.
„Saturnin” powtarza schemat – wszyscy bohaterowie mają traumy, są nieporadni i samotni. Próbują kochać, ale coś im nie wychodzi. I zawsze tkwią w nich historie na miarę napisania powieści. Saturnin jest trzydziestoletnim singlem, którego codzienność jest nijaka. Właściwie trudno byłoby napisać o nim coś ciekawego, gdyby nie fakt, że posiada rodzinę, a ta – dotychczas ukrywaną historię. I tak zaczyna się podróż czytelnika z Warszawy do Kwilna. Tam, wśród wspomnień, chorób i traum zaczyna wychodzić na powierzchnię prawda o życiu dziadka, ojca i matki Saturnina. Mamy wojnę, mamy depresję, mamy miłość. Wypisz, wymaluj „Horyzont”.
Nie można odebrać Małeckiemu umiejętności. Nie odważyłabym się nazwać jego powieści złymi. Potrafię się nimi zachwycać, bowiem często oszałamiają mnie pod względem językowym (z „Saturnina” na zawsze zapamiętam lody, które dla bohatera były jak „półtora kilograma słońca”). Potrafię dostrzec emocje, napawać się nimi i pisać o Małeckim ciepło, bo to nie jest autor nijaki, przypadkowy. Jednak nie potrafię ukryć rozczarowania, jakim jest wciąż ta sama historia. Wierzę, że pisarz wyjdzie poza ramy, które sobie narzucił, spojrzy na świat szerzej i dostrzeże, że można pisać o wojnie, ale nie trzeba pisać tego wciąż tak samo.