Ameryka. To chyba jedyne miejsce na ziemi, o którym tak wiele wiem, a w którym nie byłam. I myślę, że to może być „przypadłość” wielu z nas. Niektórzy od dziecka, ci starsi nieco później – każdy w jakiś sposób może dotykać Ameryki, choć niekoniecznie oddychać jej powietrzem. Filmy, programy podróżnicze, a nawet teledyski pełne są fragmentów innego świata. Fragmentów, z których sklejamy sobie wizję tego miejsca. Każdy o Ameryce „coś tam wie”. Ale być w Stanach Zjednoczonych… Być, nie tylko oglądać z perspektywy kanapy. Być, nie tylko czytać o nich. Być, nie tylko błądzić po mapie. To dopiero marzenie! Moje.
Mówi się, że jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Dlatego bardzo polubiłam Marcina Wronę oraz jego dzieci za książkę „Wroną po Stanach”, którą w bardzo przyjemny sposób przybliżył mnie do miejsca z moich marzeń, tworząc nie tyle przewodnik, co relację z podróży, w której kluczowe jest pokazanie wszystkiego nieco inaczej.
Kto nie zna Marcina Wrony? Kto nie kojarzy jego twarzy z Faktów TVN? Ja zawsze, gdy słyszę jego relację, przypominam sobie moment sprzed wielu lat, kiedy jako reporter „Pod napięciem” przyjechał do mojej rodzinnej miejscowości, pokazując całej Polsce niewielkie osiedle w jednej z mniejszych dzielnic pewnego zagłębiowskiego miasta. To był szał. Miałam jakieś „naście” lat i miałam wrażenie, jakby wujek z Ameryki przyjechał. Teraz Marcin Wrona podarował mi Amerykę w swoim rodzinnym wydaniu i tym samym sprawił mi naprawdę ogromną przyjemność.
„Wroną po Stanach” to pełen wspomnień zapis z podróży. To również książka pełna spotkań z ciekawymi ludźmi, często związanymi z Polską. Prawdziwe perełki odnajdą także zwolennicy gotowania, bowiem co jakiś czas pojawiają się tutaj przepisy na typowe amerykańskie potrawy. Na stronach książki znajdziemy również przemyślenia Janka i Mai, co dodało książce naturalności i wywołało zaciekawienie Stanami Zjednoczonymi u mojego 9-letniego syna. Zaczęliśmy lekturę wspólnie, czytając ją na głos, jednak fragmenty, w których poznawaliśmy punkt widzenia dzieci, należały zdecydowanie do mojego syna. Możecie uznać, że nie jestem przez to obiektywna, ale jeżeli mój syn, dla którego największą miłością jest hulajnoga wyczynowa, komputer i dwa żółwie, potrafi oderwać się od wszystkiego i poważnie zainteresować się czymś innym, to dla mnie zawsze będzie to wartością dodaną (o ile nie kluczową).
Mam tylko jeden zarzut wobec tej książki. Jeden jedyny. Musiałam zmienić swoje plany. Marzenie o podróży do Stanów Zjednoczonych, które zawsze było do zrealizowania „na kiedyś”, stało się marzeniem do zrealizowania w ciągu najbliższych paru lat. Do tego czasu zostaje nam podróżować z Wroną.