Z początkami tak już jest, że albo są dobre, albo złe. W przypadku książek sprowadza się to do tego, że pierwsze strony albo wciągną, albo odstraszą. „Dodatkowa dusza” Wioletty Grzegorzewskiej miała tylko dobry początek, a i ten nie był bez wad.
Pierwszy rozdział przeczytałam z nadzieją na dobre kolejne rozdziały. Tymczasem to, co lekko ukłuło na pierwszych stronach, później pogrzebało wspomnianą książkę do tego stopnia, że straciłam wiarę w sens jej czytania. Przed rzuceniem jej w kąt powstrzymała mnie chęć udowodnienia sobie, że nie mylę się w odbiorze. Co pogrzebało „Dodatkową dusze”? Absurd. Po nagradzanej autorce spodziewałam się, jeśli nie czegoś wybitnego, to przynajmniej bardzo dobrego. Tymczasem mam wrażenie, że autorka sprzedała nam historię, do której słabo się przygotowała. Albo przygotowywała się tak intensywnie, że zatraciła rozsądek, logikę i pewnego rodzaju „flow”, które każdy pisarz musi posiadać, jeśli chce, by jego książki czytało się dobrze. U Grzegorzewskiej poza niezgodnościami, niewiarygodnością oraz topornymi dialogami, momentami po prostu robi się śmiesznie. I nie to, że komediowo. To jest taki śmiech przez łzy.
Historia rozpoczyna się od ucieczki Juliana Brzezińskiego z transportu Żydów do Treblinki. Wierzę, że to się zdarzało, choć nie umiem sobie wyobrazić, że mężczyzna tak bardzo kochający żonę byłby w stanie zostawić ją na pastwę losu. Ale to moje subiektywne odczucie i wcale nie trzeba się ze mną zgadzać – nie takie rzeczy się zdarzały w tamtych czasach, poza tym uargumentowane to zostało chęcią dotarcia do syna. Jednak kolejna scena to pierwszy z wielu absurdów.
„Resztkami sił przeczołgał się do porośniętego olszyną rowu i zanurzony do połowy w brudnej wodzie zemdlał”.
Wszystko się zgadza. Ale co robił później? Ocknął się, wszedł do lasu i zaczął studiować swoją kenkartę. Pooglądał swoją fotografię, odciski palców, sprawdził swoje dane. Żyd, który dopiero co uciekł z transportu. W ogóle Julian jawi nam się jako człowiek z ogromnym szczęściem, bowiem uciekając, trafia do wiejskiej rodziny, która radośnie przyjmuje go w domu, a następnie bezproblemowo ogarnia mu transport do Warszawy. A tam już prawdziwe cuda: Julian wynajmuje… mieszkanie (nie, nie ukrywa się w komórce, piwnicy czy szafie), a następnie spaceruje sobie po parku, bo uważa, że to bezpieczniejsze niż siedzenie w domu.
W powieści takich nieprawdopodobnych scen pojawia się więcej. Na przykład ta, w której Julian wraz z grupą ludzi ucieka kanałami przed Niemcami, rejestrując w zasięgu wzroku kolor włosów łączniczki – co najmniej, jakby te kanały miały ledowe oświetlenie. Dobrze, trochę to złośliwe, bo prawda jest taka, że to mogłoby się wydarzyć, gdyby nie sposób przedstawienia tej sceny. Do tego dochodzi „marudzący” porucznik, który głośno narzeka na to, że taplają się w gównie. Naprawdę? W kanałach, uciekając przed Niemcami? Tam, gdzie trzeba być bezszelestnym? Brakowało mi jeszcze sceny miłosnej, która dopełniłaby wszystkiego.
Pokonały mnie również próby… właściwie to nie wiem czego. Poetyckości? Dramatyczną scenę, w której bohater widzi ciała wiszące na słupach (w tym ciało znajomego), autorka podkreśla w taki sposób:
„W odległości piętnastu metrów od ulicy, na polu uprawnym, naprzeciw magazynów fabryki produkującej butle z tlenem, wisiało na dwóch szubienicach zbudowanych ze słupów telegraficznych dziesięciu mężczyzn. Obok stało na warcie dwóch niemieckich żołnierzy z karabinami. Od zachodu wiał lekki wiatr”.
Jakby ten wiatr miał tutaj jakieś szczególne znaczenie. Czepiam się? Być może. Ale takich zbędnych zdań jest tutaj całe mnóstwo. Zdań oderwanych od opisywanych sytuacji, bezcelowych i bezsensownych.
Na koniec zostawiam sobie dialogi. Przyznam, że już dawno nie czytałam tak topornie skonstruowanych rozmów. Być może, gdyby je ograniczyć, „Dodatkowa dusza” złapałaby więcej płynności, choć jak tak zastanowię się nad wszystkimi moimi uwagami, to dochodzę do wniosku, że nawet to nie uratowałoby tej powieści.