Wydaje się, że pasja to coś, co czyni z nas ludzi wyjątkowych. Coś, co każdy powinien mieć, by być „jakimś”. Człowiek bez pasji wydaje się nijaki, szablonowy i statystyczny. Namawiamy nasze pociechy, by uprawiały sport, grały na pianinie, śpiewały. Robimy to z nadzieją, że mały człowiek pokocha nowe hobby i zwiąże swoje życie z czymś, co będzie dla niego ważne. Najlepiej jeszcze, jeśli będzie bezpieczne. Pamiętam moment, w którym moja mama dowiedziała się, że zapisaliśmy naszego wówczas 5-letniego Pawła na zajęcia na ściance wspinaczkowej. Poza tym, że uznała, że przesadzamy, to pojawiła się klasyczna wątpliwość „A jak mu się spodoba i później będzie chciał wspinać się w wysokich górach?”. „To będzie się wspinał” – odpowiedziałam. Z perspektywy czasu wiem, że wcale bym tego nie chciała. Ale też zdaję sobie sprawę, że moje dziecko jako dorosły człowiek miałoby prawo wyboru.
„Rodziny himalaistów” Katarzyny Skrzydłowskiej-Kalukin i Joanny Sokolińskiej traktuje o losach tych, którzy zostali na ziemi po tym, gdy ich najbliżsi odeszli. To podzielone na rozdziały niedługie opowieści o traumach, braku pamięci, próbach jej przywrócenia, obojętności, samotności i wielu emocjach, które kotłują się w człowieku najpierw w momencie, gdy dowiaduje się, że już nigdy nie będzie wspólnego obiadu, spaceru czy kłótni, a potem przez wiele lat, kiedy trzeba sobie jakoś radzić z życiem. Spośród wszystkich, których himalajski duch postanowił zostawić w swoim domu, autorki wybrały tych wspinaczy, o których mówi się mniej, których nazwiska nie są wałkowane w mediach i którzy nie mieli nawet okazji stać się przedmiotem medialnej akcji ratunkowej. Wyjątkiem jest Tomek Mackiewicz, ale wydaje mi się, że pojawia się tylko dlatego, że sprawa jest świeża. Reszta himalaistów to mężczyźni, którzy zginęli wiele lat temu i nie są bohaterami książek. Ten zabieg wydaje się całkiem zmyślny, bo czemu wciąż mamy czytać o tym samym. Jednak w moim odczuciu autorki w ogóle nie udźwignęły tematu, sprawiając, że „Rodziny himalaistów” czytało się po prostu źle.
Jak wspomniałam wyżej, poszczególne historie zostały podzielone na rozdziały. Jednak każdy rozdział to chaos. Niby miało to mieć reporterski charakter, niby miało nabrać tego charakterystycznego reporterskiego tempa, a rozwlekło się i kompletnie nie złożyło w sensowną całość. W dodatku podczas lektury miałam wrażenie, jakby autorki napisały książkę i nigdy nie przeszła ona jakiejkolwiek choćby wstępnej redakcji, jakiegokolwiek czytania, czegokolwiek, co mogłoby uczynić ją spójną i przyjemną w odbiorze. Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że dysponuję egzemplarzem recenzenckim, nie finalnym, ale przyznam, że nie wierzę, żeby w ostatecznej wersji było dużo lepiej, bowiem trzeba byłoby napisać tę książkę od nowa. Wydaje mi się, że jedyne, czym „Rodziny himalaistów” mogą się obronić, to tematyka. Ludzie kochają tragiczne historie, a oparte na faktach jeszcze bardziej. Jednak biorąc pod uwagę liczbę publikacji o tej tematyce, akurat „Rodziny himalaistów” można sobie spokojnie odpuścić.