Recenzje

„Dziewczyna z Neapolu”
Lucinda Riley

przez

Lucinda Riley to dla mnie wciąż teren niezbadany. Po lekturze „Drzewa anioła” zachwyciłam się jej emocjonalnością i pewnego rodzaju magią, którą niewątpliwie potrafi stworzyć, a po „Pokoju motyli” poczułam rozczarowanie. Nie wiedziałam, czy chcę jeszcze próbować, czy spośród tylu książek kolejny raz wybrać powieść tej autorki, ale przyznam, że mimo wspomnianego rozczarowania, nie mogłabym uznać „Pokoju motyli” za złą historię. Z tym większą motywacją podeszłam do „Dziewczyny z Neapolu”, która miała mnie przenieść na najpiękniejsze sceny operowe i otulić dźwiękami muzyki tak bardzo odległej od tej, która towarzyszy mi każdego dnia. Uznałam, że muszę opowiedzieć się po której jestem stronie – warto czy nie warto czytać Riley? Najnowsza książka autorki miała być jej ostatnią szansą. Uważam, że ten test zdała na piątkę.

„Dziewczyna z Neapolu” to powieść o spełnianiu marzeń i przekraczaniu granic. O dokonywaniu wyborów, bezwzględnym oddaniu i miłości nie do opisania. Przynajmniej tak mogłoby się wydawać, bo przecież Lucinda Riley właśnie to zrobiła – opisała ją i w dodatku zrobiła to w wyjątkowy sposób, pokazując wszystkie odcienie wielkiego uczucia, bez kolorowania, ubarwiania, a jednocześnie udowadniając, że istnieje coś takiego jak uczucie, które nie ma granic. Fakt, że cała fabuła została okraszona dźwiękami najznamienitszych oper, takich jak „Madame Butterfly” czy „Cyganeria” Giacoma Pucciniego, stał się dodatkiem nadającym tej książce pewnej magii.

Duże brawa należą się pisarce za kreację głównej bohaterki, która tak mocno skupiła moją uwagę, że zachłysnęłam się jej losami. Również wszystkie poboczne wątki sprawiły, że oddałam się wydarzeniom, nie uruchamiając mojego wewnętrznego radaru, który podczas każdej lektury szuka klimatu powieści, tego, czego nie ma wprost napisanego, ale co często da się wyczuć między słowami, między przecinkami i pauzami. Tym razem nie poczułam klimatu włoskiej La Scali czy nowojorskiej Metropolitan Opera. Nie widziałam blasku świateł, nie czułam podniosłej atmosfery sceny operowej, nie zachwycałam się rzeką kwiatów rzucanych przez zachwyconą publiczność do stóp głównych bohaterów. Muszę jednak zaznaczyć, że mi tego nie brakowało. Pewnie stanowiłoby barwny i niewątpliwie ciekawy dodatek do całej historii, jednak fabuła, którą zaprezentowała pisarka, była na tyle wciągająca, że w mojej głowie nie było już miejsca na więcej.

Można zarzucać Riley schematyczność, bo właściwie, gdyby spojrzeć na „Dziewczynę z Neapolu” z perspektywy oryginalności, to na pewno nie wysuwa się ona na pierwszy plan. Ale właściwie nie musi. Sama historia jest naprawdę wciągająca, opowiedziana emocjami, które przenoszą się na czytelnika, o ile ten daje sobie pozwolenie na poddanie się historii wielkiej miłości, nieposkromionej niczym pasji i niezwykłego oddania. A ja? Ja już mogę spokojnie odpowiedzieć na pytanie, czy warto czytać Riley. Warto. I z pewnością sięgnę po jej kolejne powieści.

Może Ci się również spodobać: