Człowiek jest sumą doświadczeń i skrawków historii. Żyjąc w ciągłym biegu, nie zawsze mamy czas, by skupić się na szczegółach, na sygnałach, na tym, co by było gdyby. A potem często jest za późno. Potem już tylko pamiętamy momenty, chwile, jakieś drobne przebłyski, które cementowały relacje z tym, kogo już nie ma. I wtedy często przychodzi refleksja, że może rzeczywiście czasami brakowało kilku bardzo ważnych słów. Po obu stronach.
Dla wielu „Godzina zagubionych słów” Nataszy Sochy może być powieścią o drugiej szansie. Może to być optymistyczna historia o tym, że nigdy nie wiadomo, że cuda się zdarzają i że wystarczy tylko wierzyć. Możemy dopisać sobie do interpretacji co chcemy – na tym to polega. Tymczasem dla mnie jest to przede wszystkim powieść o tym, co stracone. Wydana pod koniec października, ta książka miała być mądrą alternatywą dla wszystkich okołoświątecznych historyjek ze świecami, piernikami i cynamonowymi ozdobami choinkowymi. I choć rzeczywiście przeczytałam ją, gdy zima (przynajmniej ta kalendarzowa) rozgościła się już na dobre, to postanowiłam nie pisać o niej ani słowa. Powód jest jeden: ta książka nigdy nie powinna być traktowana tylko jak alternatywa. To mądra i kojąca historia o stracie i towarzyszących jej tęsknocie, pretensjach oraz zagubieniu. To historia do bólu uniwersalna, a towarzyszący jej śnieg, gwiazdki i świąteczna atmosfera wcale nie świadczą o tym, że nadaje się ona jedynie do czytania pod kocem w mroźny wieczór. Takie powieści nie mają jednego odpowiedniego czasu. Można je czytać w każdym możliwym momencie.
Bohaterowie „Godziny zagubionych słów” dostają szansę spotkania z osobą, która odeszła. Właściwie Socha nie wchodzi w to, za czyją sprawą się to dzieje. Bo czy to ważne? Jeśli dostalibyście możliwość godzinnego spotkania ze zmarłym ojcem, bratem, przyjacielem, babcią, dzieckiem, naprawdę pytalibyście, kto się do tego przyczynił? Każdy podziękowałby komu by chciał – jeden Bogu, drugi losowi, trzeci krasnalowi z ogrodu sąsiada, bo wierzyłby, że to właśnie jego zasługa. Kogo to obchodzi w momencie, gdy obok siada ten, za którym tęsknisz i któremu jeszcze tyle chciałbyś/chciałabyś powiedzieć? Nasi bohaterowie dostają taką szansę. Jeżeli dobrze ją wykorzystają, osiągną wewnętrzny spokój.
Jedna godzina. Tylko tyle i aż tyle, by móc powiedzieć to, czego nigdy nie powiedziałam. Co usłyszałby mój brat, który odszedł tak niespodziewanie, jakby kompletnie zapomniał, że nie miał do tego prawa? Co usłyszałby mój tata, który zasnął i tak dobrze mu się spało, że postanowił nigdy się nie obudzić? Co bym im powiedziała? Co oni powiedzieliby mnie?
Nie będę miała swojej ławeczki w parku. Nie będę na niej przysiadać w nadziei, że spotkam tam anioła. Nikt nie da mi takiej szansy. Ale mogę sobie to wszystko wyobrazić – tak jak Natasza Socha. Mogę wszystkie sceny z „Godziny zagubionych słów” odegrać w głowie, dać sobie więcej niż tylko godzinę, powiedzieć, co zawsze chciałam powiedzieć i odzyskać spokój. Mogę też się ze sobą kopać, walczyć z pretensjami, ale czy to coś da. Czy warto?