Boję się bać. Boję się tego specyficznego ucisku w sercu, który pojawia się zawsze, gdy czegoś się obawiam albo czymś się stresuję. Dlatego konsekwentnie omijam książki, które wywołują we mnie takie emocje. Wychodzę z założenia, że literatura musi być dla czytelnika synonimem przyjemności i nawet, gdy traktuje o smutnych sprawach, to wciąż powinna zamykać się w granicach, poza które nie wykracza, bo to narusza akceptowalny przeze mnie poziom wrażliwości.
„Rebeka” Daphne du Maurier całkowicie odmieniła moje myślenie i sprawiła, że przez ponad czterysta stron czułam ogromny niepokój, a moja literacka wrażliwość została wystawiona na próbę. Za nic w świecie nie potrafiłam oderwać się od lektury. Przeżyłam coś, co chyba jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło – ogarnęło mnie subtelne, wcale nie jakieś natarczywe, ale jednocześnie wyraźne i przeszywające napięcie, które czułam, przewracając kolejne strony. I wciąż zastanawiam się, czy komukolwiek dotychczas udało się doprowadzić mnie do momentu, w którym z takim zachwytem pomieszanym z obawą parłam do przodu.
„Rebeka” to powieść nietuzinkowa. Takich książek nie spotyka się wiele, a już na pewno nie są tak dobrze napisane. Miałam wrażenie, że autorka celowo skonstruowała fabułę tak, by początek powieści zniechęcił część czytelników. Może to brzmi absurdalnie, ale naprawdę w którymś momencie nabrałam takiego przekonania. Tu nie można mówić o akcji czy zawrotnym tempie. A jednak du Maurier utrzymuje niesamowity rytm, przyspieszając dopiero pod koniec.
Pisarka wprowadza nas do historii bardzo powoli, kreśląc na pierwszy rzut oka nużące opisy scen, które teoretycznie można byłoby pominąć. Jednak w tym wszystkim jest metoda, a przyjęty przez autorkę sposób opowiadania wzbudza w czytelniku niepokój i pewność, że lada chwila coś się zadzieje. Mam wrażenie, że zanim przeczytałam „Rebekę”, nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego, jak można uchwycić grozę tak, aby człowieka nie wystraszyć, a jedynie obudzić w nim jakieś nieznane dotychczas emocje. Nawet nie potrafię do końca opisać tego, co przeżywałam, czytając o kwiatach otaczających posiadłość państwa de Winter. Ich zapach odurzał mnie do tego stopnia, że fantazja podpowiadała sceny, których w ogóle nie było w książce! Oczami wyobraźni widziałam, jak te kwiaty ożywają, zaczynają rosnąć w zawrotnym tempie, a ich łodygi dopadają mnie i – oplatając moją talię – pozbawiają tchu. Przedziwne to uczucie – czytać książkę i tworzyć własną historię pod wpływem zawartych w niej opisów.
Nie sposób nie wspomnieć o bohaterach, którzy doskonale wpisują się w mroczny klimat powieści. Tajemnice, niedopowiedzenia, dziwne zachowanie, skrajne emocje – to wszystko powoduje, że czytelnik nie potrafi przewidzieć właściwie niczego. Pragnie rozwiązać zagadkę śmierci pani domu, próbuje zrozumieć zachowanie ludzi z nią związanych, stara się wytłumaczyć i… i nic. Do pewnego momentu nic nie jest oczywiste. A potem wszystko przyspiesza i zostaje się z ostatnim zdaniem, żałując, że to już koniec.