Kiedy moje pierwsze małżeństwo chyliło się ku upadkowi, często myślałam o tym, co musiałoby się stać, aby relacja między mną a nim roziskrzyła się miłością, którą kiedyś w sobie mieliśmy. Szukając powodów takiej, a nie innej sytuacji, marząc o jej zmianie, niejednokrotnie myślałam, czego mi brakuje. I choć powody sięgały bardzo głęboko, choć do dzisiaj trudno mi o nich mówić, to jednak gdzieś z tyłu głowy zawsze przemykała jedna myśl. „Chciałabym, żeby ktoś wreszcie traktował mnie jak kobietę, a nie kucharkę, opiekunkę i sprzątaczkę. Chciałam, żeby ktoś usiadł obok, przytulił i powiedział, jak ważna dla niego jestem. I że choćby nie wiem co, zawsze będzie dla mnie wsparciem”. Dużo? Może nie, ale prawda jest taka, że w praktyce częste obdarowywanie drugiego człowieka małymi gestami bywa trudniejsze niż się spodziewamy. Dlatego miałam w sobie dużo wyrozumiałości dla bohaterek książki „Zaczarowane” Nataszy Sochy, bowiem próbowały w jakiś sposób zaspokoić swoje potrzeby, a zostały zmanipulowane, okłamane i w efekcie okradzione. Każdemu, kto powie, że na to zasłużyły (bo były naiwnymi pannami albo głupimi babami) będę życzyła tego samego. Bo łatwo jest oceniać, stojąc z boku. A ludziom naprawdę czasem po prostu brakuje ciepła.
Natasza Socha porusza temat oszustwa matrymonialnego, przedstawiając nam historię czterech kobiet, które zostały uwikłane (a właściwie uwikłały się) w związek z szantażystą. Rozkochane, oczarowane i zafascynowane nie zdołały ustrzec się przed sukcesywnie realizowanym planem współczesnego Tulipana, którego celem było wygodne życie i odpowiednio wyposażony portfel.
Tym, co uderza w „Zaczarowanych”, to perspektywa, z której czyta się powieść. Siedząc w wygodnym fotelu, z ciepłą herbatą podaną przez ukochanego, z ogromnym poczuciem bezpieczeństwa, bycia ważną i kochaną, próbowałam odnaleźć się w sytuacji Martyny, Anny, Jadwigi i Karoliny. I wtedy przypomniałam sobie to, co miałam w głowie kilka lat temu. Chciałam czuć się najważniejsza na świecie i nie wiadomo, co by się stało, gdyby na mojej drodze pojawił się Dorian – mistrz kamuflażu, pozbawiony uczuć hochsztapler, kłamca doskonały. I właśnie z tej perspektywy – ułożonego życia kobiety, której udało się trafić na tego jedynego, czułam ogromne współczucie dla bohaterek. Ale nie tylko. Również dla ich rodzin, bowiem prawda jest taka, że konsekwencje złych wyborów zawsze tak czy inaczej spadają na najbliższych.
To kolejna powieść z serii – jak ja ją nazywam – „codzienne dramaty”. Jest ich całe mnóstwo, a Socha konsekwentnie stara się je rozpracowywać. Ma to wiele zalet. Mnie pozwoliło na docenienie miejsca, w którym jestem. Komuś innemu może pokazać, że nie tylko on znalazł się w podbramkowej sytuacji i że z wszystkiego można jakoś wyjść – czasem wystarczy tylko poprosić o pomoc. Niektórym może przelecieć przez głowę myśl „może wcale nie jest mi tak źle, jak mogłoby się wydawać?”. Wierzę, że znajdą się też tacy, dla których wydarzenia opisane w „Zaczarowanych” wydadzą się totalną abstrakcją. Jednak takie scenariusze pisze życie i trudno z tym dyskutować.