Mówi się, że literatura to pewien rodzaj podróżowania w czasie i przestrzeni. To sposób na poznanie tego, czego nigdy nie będziemy mogli doświadczyć, oraz przybliżenie różnych punktów widzenia na temat tego, czego doświadczamy codziennie. Od momentu, gdy zobaczyłam zapowiedź „Dwóch samotności” – przeprowadzonej w 1967 roku podczas spotkania w Limie rozmowy Gabriela Garcii Marqueza i Maria Vargasa Llosy – wiedziałam, że to będzie jedna z ważniejszych książek na moim regale. Nie dlatego, że mowa tutaj o dwóch noblistach. Nie dlatego, że trzeba ich znać. Powodem jest moje przekonanie, że ten tekst będzie skrzył się mądrością na temat tworzenia czegoś, co kocham – literatury.
Jeżeli nawet przemknęło mi przez myśl, że mogę się zawieść, to był to jedynie moment i na pewno stało się to jeszcze zanim przeczytałam kilka początkowych zdań.
„Minęły pięćdziesiąt dwa lata od dnia, gdy Gabriel Garcia Marquez i Mario Vargas Llosa, dwaj latynoamerykańscy powieściopisarze, wówczas obaj jeszcze młodzi, prowadzili ze sobą w Limie tę niebywałą rozmowę, której zapis czytelnik niebawem przeczyta. Jest ona niebywała tym bardziej, że pośród istotnych słów, jakie padły, nie ma ani jednego, które nie zmieniłoby się radykalnie przez te lata”.
I właśnie te słowa upewniły mnie, że „Dwie samotności” będą dla mnie niesamowitą i niepowtarzalną podróżą. Niestety, jak się okazało, zbyt krótką.
Wstęp do książki, zapis rozmowy oraz wspomnienia świadków wydarzenia zawarte zostały na niespełna dwustu, na moje nieszczęście niezbyt gęsto zapisanych stronach. Już dawno nie skupiałam się tak na każdym zdaniu, opinii, nawiązaniu. Przeżywałam mnóstwo emocji, odkrywając, że niesamowite sceny odgrywające się w „Stu latach samotności” miały rzeczywiście swoje źródło w codzienności Marqueza. Z zapałem analizowałam pytania zadawane przez Llosę, często myśląc, że sama chciałabym zadać dokładnie takie same. Wyobrażałam sobie atmosferę, która musiała panować w Krajowej Wyższej Szkole Inżynierii (UNI), gdzie kilkadziesiąt lat temu zebrało się mnóstwo ludzi chcących posłuchać, co mają do powiedzenia dwaj kultowi powieściopisarze.
Czytanie tej książki z perspektywy otrzymanej przez każdego z wymienionych pisarzy Nagrody Nobla i mojej miłości do ich twórczości dało mi coś, czego nie sposób odnaleźć w literaturze „codziennej”– tej, którą czytam na co dzień. To był powiew świeżości okraszonej peruwiańskim powietrzem znad Oceanu Spokojnego. Dwóch tuzów latynoamerykańskiej literatury, nieświadomych tego, w jakim miejscu znajdą się za kilkanaście, kilkadziesiąt lat, rozprawia o innych znanych powieściopisarzach. Dywagują na temat inspiracji, motywacji, prawdy w literaturze. Szukają punktów wspólnych, odmienności, dzielą się spostrzeżeniami. Są w tym wszystkim dosyć odważni.
„Dwie samotności” były dla mnie prawdziwą przyjemnością, czymś niemożliwym do określenia, bo nietypowym i zupełnie odmiennym od tego, co czytam. Przez tych dwieście stron byłam bliżej literatury i świata, który zawsze chciałam poznać. Czułam, jakbym brała udział w wydarzeniu na skalę światową – bo nie mam wątpliwości, że gdyby dzisiaj Marquez i Llosa spotkali się, by porozmawiać ze sobą, nie byłoby ani jednej agencji prasowej, która by o tym nie informowała. Niestety jest to już niemożliwe. Może właśnie dlatego ta książka jest takim diamentem.