Prawie 100 lat temu władze Warszawy podjęły uchwałę o opracowaniu projektu kolei podziemnej.
Do września 1939 r. opracowano ogólne plany i profile dwóch linii metra, plany skrzyżowań tunelu z siecią wodociągową i kanalizacyjną, wykonano wstępne obliczenia konstrukcji tunelu i skrajni taboru oraz wstępne kosztorysy budowy. Większość tych materiałów zaginęła podczas Powstania Warszawskiego. Wojna zniszczyła 80 % zabudowy stolicy. Nie przekreśliło to jednak koncepcji komunikacji podziemnej (informacja ze strony https://www.metro.waw.pl/historia-budowy-metra-w-warszawie).
Jak pokazuje w swojej najnowszej książce Robert Ziębiński, nie potrzeba wcale wojny, by w jednej chwili zniszczyć stolicę. Wystarczy pazerność. Można też bardzo łatwo zniszczyć ludzi. Wystarczy wiedzieć, komu to zlecić.
„Metro” to obraz wielkiej katastrofy, która mogłaby się wydarzyć. To sensacyjna i napędzona do granic wyobraźni opowieść o poszukiwaniu zemsty, brudnej polityce i polskiej historii, która daje o sobie znać w najmniej oczekiwanym momencie, gdzieś między jednym a drugim przystankiem metra. I choć wielu mogłoby podjąć się stworzenia takiej powieści, to jednak nie wyobrażam sobie, że wyszłoby to komuś lepiej niż Ziębińskiemu, którego charakteryzuje bujna, ale wcale nie skrajna fantazja oraz ironia i inteligencja. To ciekawy przypadek pisarza, którego twórczość odbiega od moich zainteresowań na setki kilometrów, a jednak za każdym razem zachwyca otwartością umysłu autora.
Co zatem ujęło mnie w „Metrze”? Przede wszystkim rzadko kiedy podczas lektury mam wrażenie, że siedzę w sali kinowej. „Metro” to prawdziwie filmowa powieść i właściwie nawet bez przeczytania posłowia można byłoby pomyśleć, że została stworzona po to, by ktoś przeniósł ją na ekran. A gdy okazuje się, że rzeczywiście był taki zamysł, żałujemy, że do tego nie doszło. Szczególnie, że filmową pasję Ziębińskiego wyczuwa się z daleka nie tylko w tej książce.
Nie przepadam za „gdybaniem”, ale tym razem wizja „a co by było gdyby” bardzo mi się spodobała – sprawiła, że warszawskie metro już nigdy nie będzie dla mnie tym samym miejscem, którym było dotychczas. To świadczy tylko o tym, że książka „weszła” w moją głowę dokładnie tak jak miała wejść, uruchamiając całe pokłady wyobraźni.
Jako że przeczytałam więcej niż jedną książkę autora, pokuszę się o stwierdzenie, że immanentną cechą jego twórczości jest umiejętność budowania napięcia oraz układanie akcji tak, by czytelnik zawsze był w jej centrum, niezależnie, gdzie właśnie coś się dzieje. I choć dość często zmienia miejsca, wprowadzając trochę chaosu, to i tak czuć, że doskonale wie co robi. Autor ma swój styl i zdecydowanie ironiczne spojrzenie na otaczającą rzeczywistość, którą mimochodem punktuje. Robi to tak wiarygodnie, że pewnie niejeden czytelnik będzie u bohaterów doszukiwał się znajomych z telewizji twarzy. Nie jest to dziwne, bo prawdziwych wydarzeń, choć często przesuniętych w czasie, również tutaj nie brakuje. Tak, moment, w którym zaczynasz zastanawiać się, czy coś jest fikcją czy prawdą, jest naprawdę osobliwy. Ty zatrzymujesz się z lekkim oszołomieniem, a Ziębiński… On z wielką swobodą leci dalej z akcją. Bo po co zatrzymywać się w którymkolwiek momencie, skoro jeszcze tyle może się wydarzyć?
„Metro” zabierze Was w naprawdę świetną podróż. I nie jest to podróż emocjonalna, których wiele na rynku literackim. To ten rodzaj podróży, w której oddychacie szybciej, nad wargami pojawiają się krople potu, rozglądacie się niepewnie wokół i na koniec spoglądacie na okładkę, nie wierząc, że to już koniec. Zostaje czekać na kolejną powieść. I mieć nadzieję, że jednak plan ekranizacji „Metra” dojdzie do skutku.