Pierwszy raz w Paryżu byłam jako piętnastolatka. Kilkudniowy pobyt w światowej stolicy mody był nagrodą w jednym z konkursów matematycznych. Spokojnie, ja go nie wygrałam. Ba, nawet nie brałam w nim udziału! Po prostu z pewnych względów mogłam dołączyć do ekipy. Był początek lat 90-tych, a taki wyjazd był dla mnie (i dla wszystkich moich koleżanek) prawdziwą gratką. Wydawało mi się, że wyjeżdżam na drugi koniec świata! Pamiętam z tego wyjazdu wizytę w Disneylandzie, Luwrze oraz wejście na wieżę Eiffla. I kartę zamiast klucza do pokoju – uwierzcie, to wtedy nie był standard.
Drugi raz pojechałam tam jako dwudziestoparolatka. Był to niskobudżetowy wypad z przyjaciółmi do paryskiego hostelu, z którego najlepiej pamiętam śniadania – pyszne croissanty z czekoladą. A ponadto podróże metrem i plac przed Luwrem (tym razem nie weszłam do środka, bo pokonała mnie długość kolejki).
Trzeci raz jest przede mną. To obietnica złożona dziesięcioletniemu synowi. Miałam w głowie taki plan – Disneyland, wieża Eiffla, croissanty z czekoladą…
Tymczasem jakiś czas temu trafiła w moje ręce „Dziewczyna z Paryża” Kristy Cambron i zdałam sobie sprawę, że nic nie wiem o francuskiej stolicy, a mój najbliższy pobyt tam będzie wyglądał zupełnie inaczej, bowiem autorka w swojej wyśmienitej książce pokazała mi zupełnie inne miasto – z jednej strony pełne blichtru, a z drugiej… krwi.
Z pewną dozą ostrożności rozpoczęłam lekturę wspomnianej książki. Opowieści o kobietach „na barykadach” jest sporo, ale zbyt często zamieniają się one w miałkie historie, których jedynym celem wydaje się być zapełnienie kolejnych stron. To nie jest tak, że te powieści są zawsze złe, tylko często całe ich piękno przysłania za bardzo wyciągnięty na pierwszy plan wątek miłosny. Zabija on powagę, której oczekuję od tego typu książek. Kręcimy się między „ja cię kocham, a ty walczysz” a „bądź przy mnie blisko, bo tylko wtedy oddycham”. Czasami dochodzi do tego jeszcze „żaden Hitler mi nie straszny, liczysz się tylko ty i nasza miłość”. Przyznam, że na samą myśl mam dreszcze i czuję zwyczajne znudzenie.
Tymczasem Cambron oddała ponad czterysta stron kobietom, które walczyły o swój kraj tak jak potrafiły najlepiej – robiąc to samo, co przed wojną, ale w zupełnie innym celu. Przepięknie ułożyła losy Sandrine Paquet i Lili de Laurent, przeplatając w nich postaci, które znajdziemy na kartach francuskiej historii, jak choćby Rose Valland, Coco Chanel czy Josephine Baker. Ta książka przeniosła mnie do innego świata – okrutnego, zdominowanego przez hitlerowców i okrutnego. Do świata, w którym kobiety na równi z mężczyznami walczą o wolność swojego kraju. Może stosują inne metody, może nie wystawiają się bezpośrednio na cel, ale walczą po swojemu – po cichu, w ukryciu i sprytnie.
Jest w tej książce jedna scena, która rozłożyła mnie na łopatki tak bardzo, że nie potrafiłam opanować łez. I nie było to nic wzruszającego. Była to jedna z okrutniejszych scen, na jakie trafiłam. I nie, nikogo nie biczowano. Ale to, czego doświadczyła jedna z bohaterek w imię dochowania tajemnicy, stało się dla mnie swego rodzaju symbolem. Na pewno nie był to symbol kobiecej – raczej największego okrucieństwa, które wcale nie przyszło z rąk hitlerowców. I może to zabrzmi dziwnie, ale choćby dla tej sceny warto przeczytać „Dziewczynę z Paryża”. Ona rusza takie miejsca w duszy, o których nie ma się pojęcia. I przypomina, żeby nie wydawać wyroku ot tak sobie. Bardzo polecam Wam tę książkę.