Rzadko które kobiety denerwują mnie aż tak bardzo, że miałabym ochotę zwyczajnie je odstrzelić. W świecie literackim pojawiają się jeszcze rzadziej. Ale jednak zdarzają się. I, co ciekawe, takie antypatyczne kobiece charaktery najlepiej opisywane są przez inne kobiety. Właśnie taka konkluzja przyszła mi na myśl po przeczytaniu „Mrocznych wód” Philippy Gregory, która jak mało kto potrafi poszarpać moimi emocjami nawet wtedy, gdy wiem, że czytam absolutnie zmyśloną historię.
„Mroczne wody” to druga część historii Alinor i jej rodziny, co jednak wcale nie oznacza, że nie można czytać tej książki osobno. Oczywiście są w niej odwołania do pierwszej części – „Mokradeł” – ale fabuła została tak dobrze skonstruowana, że nie poczujecie braku, nawet jeśli nie znacie historii bohaterów. Szczególnie, że w najnowszej powieści Gregory nasze spojrzenie kierowane jest na zupełnie inne kobiety – przebiegłą, do granic możliwości wkurzającą, ale jednocześnie czarującą Livię oraz sprytną, skromną i inteligentną Sarę. Podczas gdy bohaterki znane z pierwszej części stanowią swego rodzaju tło i podstawę wydarzeń, które przedstawia pisarka, Livia i Sara całkowicie absorbują naszą uwagę. Oczywiście jest też paleta mężczyzn, ale – muszę przyznać – żaden nie jest na tyle charakterny, żeby przyciągnąć czytelnika. Może poza Nedem, któremu Gregory poświęca osobne rozdziały, ale tak naprawdę wydaje się, że jest on jedynie symbolem wydarzeń, które miały miejsce na styku dwóch odmiennych kultur, niż rzeczywiście bohaterem, którego postępowanie determinuje to, co dzieje się w powieści.
A dzieje się sporo.
„Mroczne wody” zaczęłam czytać niedawno. Najpierw czytała je przy mnie moja przyjaciółka podczas babskiego wypadu nad morze. Oczom nie wierzyłam, gdy przyglądałam się jej twarzy, gdy zagłębiała się w tę powieść. Skupiona na swojej książce, słyszałam co jakiś czas okrzyki „no nie, co za baba!” albo „no nie mogę oderwać się od tej książki!”. Z tym większym zdziwieniem obserwowałam owo zjawisko, bo wiem, że akurat jej wcale nie jest łatwo dogodzić literacko. Czułam, że na stronach tej książki dzieje się coś, co nie pozwala jej odłożyć, dlatego… zwlekałam. Bo wiem, jak to jest chodzić niewyspaną z powodu zarwanej czytaniem nocy. Wiem, jak to jest, gdy w środku wszystko się kotłuje i chciałoby się o tym wszystkim opowiedzieć, ale w sumie to nie można, bo to przecież „tylko książka”. Wiem, że na dobre historie trzeba znaleźć czas i przestrzeń. I choć papierowa wersja została jeszcze u mojej przyjaciółki, to pewnego dnia uznałam, że mam dość kryminałów, sensacji i tkliwych historii. Chcę czegoś naprawdę dobrego. I, pamiętając swój zachwyt „Mokradłami”, sięgnęłam po elektroniczną wersję „Mrocznych wód”, przenosząc się do ciasnego portowego magazynu, w którym Alys i Alinor ułożyły swoje życie po ucieczce z bagien.
Gdyby ktoś zamknął mnie na bezludnej wyspie i powiedział, że mogę czytać do woli książki tylko jednej autorki, bez wahania wybrałabym właśnie Philippę Gregory. Nie dlatego, że ma ich sporo (co jest prawdą), ale dlatego, że jestem pewna, iż nigdy bym nie żałowała. Dlatego, jeśli jeszcze nie znacie „Mokradeł” albo „Mrocznych wód”, to bądźcie pewni, że ominęły Was naprawdę dobre powieści. I warto to nadrobić.