Recenzje

„Dziesięć dni”
Mel Sherratt

przez

Z księgarskich półek coraz częściej krzyczą do nas bestsellery, coraz więcej książek, które podobno spodobały się milionom czytelników, a przynajmniej można tak sądzić, skoro je kupili. Recenzje zagranicznych autorów czy krytyków literackich niczym neon świecą z okładek, a czytelnik musi dokonać wyboru. Nie jest on łatwy. Wszak książek na półkach co nie miara. A pomysłów na nowe powieści nie brakuje.

„Dziesięć dni” Mel Sherratt to pierwsza książka projektu wydawniczego Labreto powiązanego z Legimi – wszystkim w Polsce znaną platformą e-booków i audiobooków. I właściwie, nie chcąc zdradzać fabuły, musiałabym zakończyć ten tekst tutaj. A jednak chciałabym o książce napisać więcej, bo zasługuje na uwagę, choć – przyznaję – przez kilkanaście stron wydawało mi się, że mogę się mylić.

Umówmy się, że ta historia nie zaczyna się bardzo oryginalnie. Właściwie na początku miałam wrażenie, jakbym już czytała coś podobnego. Ktoś kogoś porywa, planuje zemstę, ma na to wszystko jakiś plan. Gdybym miała to skwitować jednym zdaniem, powiedziałabym, że chora głowa szuka ujścia dla wszystkiego zła, które skumulowała w swoim wnętrzu. I w związku z tym dzieją się rzeczy straszne. Tak mogłaby być skonstruowana właściwie każda książka. Jednak „Dziesięć dni” zaskakuje w momentach, w których kompletnie się tego nie spodziewamy. Szczerze mówiąc, Sherratt skrupulatnie rozwalała każdą koncepcję, którą układałam w głowie. W ten sposób angażowała mnie w tę historię jeszcze bardziej.

„Dziesięć dni” to opowieść o tajemnicach, błędach i przymykaniu oczu. A najbardziej o zemście, bo to ona przewija się przez całą książkę. I o przemocy, którą autorka opisuje we wręcz reporterski sposób, nie pomijając żadnych szczegółów. Przyznaję, że musiałam parę razy przerwać lekturę, by odetchnąć i nabrać dystansu. Zbyt mocno weszłam w tę historię i miałam wrażenie, jakby maltretowanie (bo inaczej nie da się tego nazwać) odbywało się tuż obok mnie, na moich oczach. Trudno było mi to zaakceptować. Po kilku zaskakujących zwrotach te dwa momenty były dla mnie trudne do przeskoczenia, ale nie dlatego, że były źle opisane – po prostu były tak obrazowe, że rozwalało mnie od środka.

Autorka przyjęła metodę pisania z kilku perspektyw. Bardzo lubię taki sposób prowadzenia opowieści. Wydaje mi się, że czyni on opowieść jeszcze atrakcyjniejszą. Ja odnalazłam się w tej formie bardzo szybko i… równie szybko skończyłam lekturę, bowiem „Dziesięć dni” to jedna z tych książek, które się połyka. Utyka ona kilka razy w żołądku (jak choćby przy opisach przemocy), ale na koniec czytelnik czuje się syty. I tylko zastanawia się, czy na świecie rzeczywiście dzieją się tak straszne rzeczy.

Może Ci się również spodobać: