Nie wiem, czy tylko mnie regularnie przydarzają się momenty, w których dochodzę do ściany i wiem, że już nawet nie chcę starać się jej burzyć. Nie wiem, co w sytuacjach kryzysowych rzeczywiście pomaga innym ludziom. Z opowiadań i własnego doświadczenia wiem, że niektórzy otwierają wino i próbują przez chwilę zapomnieć o trudnościach, inni nakręcają się do tego, by przełamać impas, a jeszcze inni idą na spacer, a finalnie lądują w kościele, bo tam czują wsparcie. Nie mnie krytykować kogokolwiek za metodę, którą wybiera. Kobietom, z którymi rozmawia Katarzyna Olubińska w swojej najnowszej książce „Szczęście w wielkim mieście”, najbardziej pomogła ich wiara i oddanie Bogu. Jako że sama jestem dosyć daleko od tej metody, toteż z jeszcze większym zainteresowaniem czytałam o tym, jak osiągnęły swój sukces.
Życie oparte na założeniach może wydawać się łatwe, ale tak naprawdę jest dosyć sztuczne. Za przyjętymi założeniami często idzie nieprawda i ograniczony horyzont. Jednak ja założyłam, że ponieważ autorka jest dziennikarką, przepytywanie innych będzie dla niej po prostu kolejnym zadaniem. I przyznam, że byłam nieco uprzedzona, bo – i znów te założenia – zbyt często mówi się o wierze i Bogu w sposób nachalny, czyli taki, którego ja nie akceptuję.
Tymczasem Olubińska i jej rozmówczynie bardzo mnie zaskoczyły. „Szczęście w wielkim mieście” to kompendium wiedzy o tym, jak mówić o miłości do Boga w sposób subtelny, czysty i bez narzucania swoich racji. Mówić tak, żeby nie przekonywać, a jednak sprawić, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czy gdyby jednak komuś zawierzył, to jego życie wyglądałoby inaczej. Przyznam, że historie, które odkrywała przede mną autorka wraz ze swoimi rozmówczyniami, dawały dużo nadziei nawet mnie. Nadziei na to, że się da, że można coś zmienić, że czasami wystarczy iskra, która zawróci życie na zupełnie inny tor.
Możecie sobie zadawać pytanie, po co czytać taką książkę. Jedni będą widzieć w niej poradnik, inni dostrzegą tylko piękną okładkę (a rzeczywiście taka jest), jeszcze inni pomyślą o „Szczęściu w wielkim mieście” jak o zawoalowanej próbie nawrócenia. Wszystkim tym czytelnikom powiem szczerze, że nie zostałam nawrócona, nie porzuciłam „czarnej strony mocy” i nie pobiegłam do kościoła, by przepraszać za to, że żyję tak jak żyję. To, co zawładnęło mną podczas lektury, to inspiracja, optymizm i lekkość. Bo wszystkie historie podane są tutaj w bardzo lekki sposób, bez wielkiego patetyzmu.
Dla kogo jest „Szczęście w wielkim mieście”? Myślę, że dla każdego, kto chciałby na chwilę oderwać się od codzienności. Kto potrzebuje solidnego kopniaka, by obrać dobry kierunek, gdy nad głową trochę chmur, a przed nim mgła. Olubińska i jej rozmówczynie zdają się mówić „daj sobie czas, to wszystko w końcu do ciebie przyjdzie”. Im pomogła wiara w Boga. A ja myślę, że niezależenie, w co wierzymy, aby wprowadzić w swoje życie duże zmiany, muszą zostać spełnione konkretne warunki. Czasem trzeba zatrzymać się, czasem zaryzykować, zawsze mieć wsparcie i wierzyć… w siebie i swoje możliwości. I być dobrym człowiekiem. Po prostu.