Czy książka, w której niemalże na każdej stronie mowa jest o śmierci, może stanowić przepiękną historię o tym, co daje radość? Tak. Czy zasadne jest zabranie na urlop powieści, której akcja dzieje się na cmentarzu, a głównymi bohaterami są ci, którzy umarli oraz ci, którzy żyją, choć ich życie skończyło się zanim przemienili się w proch? Tak. Czy można czerpać największą przyjemność z powieści o żalu, bólu i śmierci? Tak.
„Życie Violette” czekało na swoją kolej. Nie byłam na nie gotowa. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – zaczęłam lekturę tuż po tym, jak trafiła w moje ręce. Ale nie był to moment, w którym chciałam przenieść się myślami na cmentarz i poznawać zmarłych. Po prostu nie. Myślę, że na każdą książkę trzeba mieć w swoim życiu odpowiedni czas, a historia Violette Toussaint absolutnie nie wpisywała się w moją wizję czytelniczej wieczornej rozrywki.
Za to z jakiegoś powodu uznałam, że będzie świetna podczas urlopu…
Przyznam, że to był dość ryzykowny pomysł. Jednak, jeśli kiedykolwiek najdzie Was podobna wątpliwość, uwierzcie, że jedyne, co ryzykujecie w przypadku „Życia Violette”, to przyjemność czytania wspaniałej prozy. Ta książka jest jak cebula. Każdy rozdział to kolejna warstwa, która prowadzi do tego, co najistotniejsze. I choć każda warstwa pachnie śmiercią, to jednak są w tej woni zawarte feromony wywołujące w czytelniku przepiękne literackie doznania.
Valérie Perrin stworzyła powieść doskonałą. Historia cmentarnej dozorczyni, która odkrywa w sobie prawo do bycia szczęśliwą tuż po największej w życiu stracie, daje nadzieję, jakiej trudno szukać w innych historiach. Kiedy Perrin pisze o bólu, robi to tak, że czytelnika boli. Kiedy pokazuje żal, ten sam żal zalewa nas. Kiedy sygnalizuje nadzieję, czepiamy się jej jak dziecko ręki rodzica. Wszystko, o czym pisze autorka, jest tak bardzo odczuwalne, że momentami brakuje tchu – tak, jakbyśmy pędzili z Phillipem Toussaintem na motorze w jego ostatnią podróż. I choć z okładki książki dowiecie się, że to oda do radości, to według mnie ta książka boli. Jasne, że znajdziemy tutaj mnóstwo ciepła, dobroci, miłości – to wszystko jest obecne zarówno wokół głównej bohaterki, jak i w niej samej. Jednak ja nigdy nie byłam odporna na cebulę i każda kolejno ściągana warstwa niesamowicie piekła moje oczy. Tak pozostało do ostatniej strony.
Z punktu widzenia samej budowy powieści, bohaterów, sposobu prowadzenia narracji dla mnie to literacki majstersztyk. Nie przesadzę, jeśli napiszę, że to jedna z lepszych powieści, jakie czytałam. Taka, która zostanie ze mną na zawsze. O wielu książkach mówi się, że są o prawdziwym życiu, ale „Życie Violette” to życie najprawdziwsze z prawdziwych, choć w pierwszym momencie wydaje się nieprawdopodobne. Bo ilu z nas osiągnęłoby spokój, żyjąc wśród zmarłych?