Gdyby ktoś powiedział mi, że książka o owadach może mnie zachwycić, powiedziałabym, że owszem, ale jedynie w formie pięknego albumu, na który z pewnością poświęciłabym jakieś dziesięć minut. Mniej więcej tyle czasu zajęłoby mi oglądanie obrazków. Tyle trwałaby cała przyjemność.
Tymczasem „Kobietę, która kochała owady” Selji Ahavy czytałam kilka dni (mimo niespełna trzystu stron), a opisów owadów nie miałam dość. Myślę, że kluczem do tego była historia człowieka, którą autorka jedynie otuliła małymi stworzeniami. Naprawdę trzeba potrafić zaangażować czytelnika, decydując się na napisanie takiej powieści.
Historia szczególnie wyczulonej na metamorficzne cykle życia owadów Marii, wzorowana na życiu niemieckiej przyrodniczki Marii Sibylli Merian, to historia o samotności wśród najbliższych i o wielkiej miłości do tych, których serca można mierzyć w milimetrach. Niezrozumiana przez męża, obca dla córki, niewystarczająca dla matki bohaterka znajduje swój świat w badaniu życia owadów, wykorzystując do tego swój malarski talent. W czasach, w których kobieta nie miała prawa podnosić głosu, wdawać się w dyskusje sprzeczne z obowiązującą normą i wreszcie pozbawiona możliwości życia na własnych zasadach, Maria żyje po swojemu. A o swoim życiu pozwala decydować jedynie sobie. Biorąc pod uwagę, że mamy XVII wiek, można z pełną świadomością uznać ją za odważną.
Jednak to wszystko wydaje się tylko pierwszą warstwą powieści. Bo tak naprawdę „Kobieta, która kochała owady” jest jak cebula – na początku wydaje się ot zwykłą opowieścią o życiu pewnej kobiety, a w miarę, jak ściągamy kolejne warstwy, pojawiają się w nas zupełnie nowe emocje. Nagle dociera do nas, jak soczysta jest to historia i jak wiele może z nas wycisnąć.
Tę samą Marię, która wychowywała się w czasach polowań na czarownice, widzimy kilka tysięcy lat później. Zmienioną, totalnie inną, żyjącą w innych okolicznościach, innym kraju, wśród innych ludzi. Jedyne, co w niej zostaje, to niezwykła wrażliwość na owady i otaczającą ją naturę. Czytelnik zadaje sobie pytanie, co zadziało się z kobietą, która kiedyś pragnęła wydać książkę, a dzisiaj samotnie krąży po świecie, szukając swojego miejsca. I analizując całe życie Marii, otrzymuje odpowiedź: bo tak chciała.
Życie głównej bohaterki wydaje się odpowiadać cyklowi życia motyla. Rodzi się, staje się gąsienicą, potem poczwarką, a na końcu dopiero pięknym owadem. W kluczowej fazie rozwoju motyle często wędrują na znaczne odległości, ale ten etap życia, w którym jawią się jako piękne stworzenia, trwa stosunkowo krótko. To wszystko spina się z historią Marii, która wręcz naruszyła czasoprzestrzeń, by tak naprawdę, z poczuciem wielkiej miłości, pożyć raptem kilka dni na statku, w towarzystwie kogoś, kto kochał naturę tak jak ona.
„Kobieta, która kochała owady” to historia, którą się smakuje. Powolna, przesiąknięta realizmem magicznym, pięknie prowadzi czytelnika przez historię kobiety, która żyła jak chciała. Nie jest to powieść łatwa. I choć niezbyt obszerna, na pewno nie na jeden wieczór. Jednak warto dać się ponieść, bowiem takich pięknych historii nie ma wcale aż tak wiele.