Lato za pasem, temperatura nas rozpieszcza (a przynajmniej w momencie, w którym piszę te słowa), chciałoby się uciec na malowniczą wyspę i posiedzieć w uroczej knajpce przy małym espresso. La Kastellana to wyspa z historią i tradycją. Istniejąca jakby sama sobie, oddzielona od współczesnego pędu o wiele godzin drogi. Miejsce do odpoczynku i podziwiania.
To właśnie na tę wyspę przenosi nas Alex Marwood w swojej najnowszej książce „Wyspa zaginionych dziewcząt”. Sam tytuł jest na tyle sugestywny, że można domyślić się głównego wątku powieści. Jednak mimo wszystko autorka daje nam więcej niż tylko „zaginione dziewczyny”. Jestem pewna, że nie każdego może to ucieszyć, ale dla mnie stanowiło największy atut powieści. Mam tu na myśli opis kultury i obyczajów panujących na tytułowej wyspie. Niezależnie od tego, co zostało wymyślone przez Marwood, wszystko ułożyło się w bardzo ciekawy obraz tradycyjnego społeczeństwa skazanego na współczesny brudny biznes.
Na pierwszym planie mamy dwa pokolenia kobiet z dwóch różnych światów. W zależności od konfiguracji, jedne osadzone są we współczesnej kulturze, w której dziecko wychowuje się najczęściej przez zakazy, a drugie mocno wtłoczone w tradycję współpracy dla dobra rodziny i wzajemnej pomocy. Jedne wciąż ze sobą walczące, a drugie obdarzające się niesamowitą miłością. Te dwa światy spotykają się w niepokojących okolicznościach. Każda z kobiet przeżywa swoją własną traumę, każdą dotyka brutalność bogatych. Zaraz po kulturalno-społecznym wątku dotyczącym wyspy, właśnie te relacje stanowiły dla mnie bardzo dobrą część powieści.
Jedyny mój zarzut dotyczy długości tej historii. Momentami wydawało mi się, że Marwood nieco ją przegaduje, że już czytelnik doskonale wie, co się zadzieje, a ona wciąż próbuje trzymać napięcie. Próbuje. To powodowało, że gdy następował kulminacyjny moment… moje emocje dawno już opadły. Może wyczerpane oczekiwaniem, może znudzone faktem, że tak naprawdę wszystko „przeżyły” wcześniej. Nie określiłabym też „Wyspy zaginionych dziewcząt” jako „niepokojącego thrillera”, jak to głoszą niektóre media. Bo dla mnie to właściwie ani on nie niepokojący, ani nie thriller.
Marwood pokazuje świat, w którym pieniądze rządzą życiem innych. Opowiadając historię Mercedez, Gemmy, Robin, Larrissy pokazuje, jak dużo dają one władzy i jaką bezwzględność są w stanie ukształtować. To przestroga przed zatracaniem się na widok pięknej biżuterii, wspaniałych kosmetyków i jedwabiów. To krzyk rozpaczy, gdy pragnienie bogactwa zabiera nam najbliższych i błagalna prośba o to, by koszmar się skończył.
Przyjemnie było przenieść się na La Kastellanę i napawać się pięknem wyspy. Dźgało to, co się na niej działo. Proporcje zostały zachowane, dlatego całkiem przyjemnie czytało się tę książkę. I choć nie zaliczę jej do jednej z lepszych, to jednak na pewno nie stracicie czasu, oddając się lekturze.