Znacie to uczucie, kiedy oglądacie film i niby nic się nie dzieje, a jednak czuć całkiem spore napięcie? Czasami prowokuje je muzyka, która wprawia w drgania nasze nerwy zupełnie niezależnie od nas samych. Czasami jest coś specyficznego w bohaterze – coś, co wywołuje w nas niczym niepoparty niepokój. Bywa, że to coś kompletnie niepozornego. I wy wiecie, że na pewno coś się wydarzy. Że niby nic, niby normalna akcja, niby scena jak każda inna, ale wy to czujecie. I kiedy tylko na chwilę ta przymykacie oczy, usypiacie czujność, wówczas następuje eksplozja.
Podobne wrażenie miałam podczas lektury „Miejsc cienistych” Jacka Kalinowskiego. Czytając, myślałam sobie „ot, taka historyjka”. A jednak od samego początku słyszałam w tle tę niepokojącą muzykę. Moją uwagę zwracały szczegóły – dosłownie jakbym na ekranie widziała gesty, mimikę i czytała w myślach bohaterów. Czułam, że eksplozja prędzej czy później nastąpi. Ale… nie nastąpiła. Nastąpiło osłupienie. Totalne. Dużo lepsze od eksplozji.
Kalinowski debiutuje historią o przyjaciołach i rodzinach, którym nie wyszło. To opowieść o tajemnicach, oskarżeniach, niedopowiedzeniach. To może być historia wydarzająca się w domu sąsiadów. Codzienna. Nieprzesadzona. Realna. I może właśnie dlatego dotyka głębiej niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.
Trudno mi określić, gdzie jest punkt ciężkości w „Miejscach cienistych”. Z pewnością jest nim zaginięcie dziecka. To nie spojler, przeczytacie o tym na okładce. Z tej samej okładki dowiecie się, że ważnym punktem będzie gość, który zawita w domu bohaterów. A dla mnie te dwa wątki były dodatkiem do obrazu ludzi, którzy mocno pogubili się w codzienności. Ludzi samotnych, choć egzystujących wśród innych. Ciągle poszukujących, ale nie tam, gdzie trzeba. Skrytych i samotnych wśród tłumu.
Dla mnie dużym atutem thrillera jest różna perspektywa prowadzenia narracji, bowiem Kalinowski oddaje głos kilku bohaterom, co świetnie dopełnia fabułę. Dla mnie to plus, bo lubię ten zabieg. Lubię przemieszczać się w czasie i lubię, gdy mówi więcej bohaterów. Łatwiej mi złapać konteksty, punkty widzenia, okoliczności i tym samym jeszcze prościej „wejść” w historię.
Zadebiutować w ten sposób nie jest sprawą oczywistą. Można napisać książkę, może nawet niektórzy uznają ją za dobrą. Znacznie trudniej jest napisać taką powieść, która zostaje w czytelniku, skłania do refleksji, powoduje, że zaczyna analizować sytuacje ze swojego życia, szukać analogii. Kalinowskiemu udaje się utrzymać uwagę czytelnika przez cały czas, dokładając do tego wspomniane wyżej, nieuzasadnione niczym oczywistym napięcie.
Nie wiem, co jeszcze wymyśli autor. Myślę, że postawił sobie poprzeczkę dosyć wysoko. Z pewnością będę śledzić jego publikacje, bo czuję, że ma ogromny potencjał. Polecam.