W czasach, gdy walka o godność ludzi niepełnosprawnych jest kluczowym tematem dla wielu ludzi, zetknięcie się z miejscem takim jak Willowbrook State School wywołuje prawdziwe dreszcze. Historia instytucji, która w swoim założeniu miała dbać o dobro przebywających tam wychowanków czy pensjonariuszy (zwał jak zwał), a która dopuściła się karygodnych czynów wobec nich, naprawdę wzbudza obrzydzenie. Nie chodzi o zaniedbania. Chodzi o znęcanie się, maltretowanie i całkowitą utratę człowieczeństwa, która nawet dla człowieka z wyobraźnią jest nie do ogarnięcia.
Na kanwie prawdziwej historii tego miejsca Ellen Marie Wiseman utkała powieść „Zaginione z Willowbrook”, w której bardzo dosadnie pokazuje warunki istniejące w placówce. I to jest najmocniejsza część tej książki. Jako narrator opisuje nam cierpienia, jakim poddawani są przebywający tam ludzie, podejmowane wobec nich metody leczenia (a raczej ich brak) oraz skrajną obojętność personelu. Wprowadzając do środka główną bohaterkę, przedstawia nam szokujący i wzbudzający wiele emocji obraz Willowbrook jako… prawdziwej rzeźni.
Każdy, kto sięgnie po tę powieść, powinien równolegle przeczytać dostępne materiały na temat miejsca wydarzeń i obejrzeć zdjęcia. Uwierzcie, że wtedy tę książkę czyta się zupełnie inaczej, a wyobraźnia podpowiada rzeczy, które nam się nie śniły. Ale – ostrzegam – przyśnić się mogą, bowiem obrazy są naprawdę straszne. Wspomnę też, że świadomość tego, co działo się w szpitalu, oraz faktu, że istniały osoby, które się temu sprzeciwiały, jest dosyć istotna w kwestii odbioru całej książki, bowiem stojących po właściwej stronie w książce Wiseman nie znajdziecie zbyt wielu. I podpowiem: w sieci znajdziecie materiał nakręcony przez reportera, któremu udało się wejść do środka. Ten motyw również został opisany w książce. I uwierzcie, że nie spodziewacie się, co tam zobaczycie. Ja wyłączyłam po kilkunastu sekundach.
Podczas lektury cały czas zastanawiałam się, co podobnego czytałam jakiś czas temu. I wówczas przypomniałam sobie reportaż Dionisiosa Sturisa praz Ewy Winnickiej „Władcy strachu”, w którym autorzy opisują przemoc w sierocińcach. Równie druzgoczące, równie bolesne i równie nie do wyobrażenia. Oczywiście między tymi dwoma książkami jest zasadnicza różnica gatunkowa, a jednak wspomnienie nasunęło mi się automatycznie i pomyślałam, jak wiele jeszcze jest takich miejsc, o których nikt nie napisał.
Jednak wracając do „Zaginionych z Willowbrook”, muszę również ostrzec, że jest to książka bardzo nierówna. O ile pierwsza połowa mrozi krew w żyłach i mocno opiera się na faktach, o tyle druga jest totalną fikcją. I to właśnie tę pierwszą należy określić jako klucz do sukcesu i pas startowy dla całej reszty. Dalej mamy fabułę, która chyba nieco przerosła autorkę. I nie to, że mi się nie podobała, bo przeczytałam tę powieść właściwie na wdechu, ale jednak czuć było obniżenie lotu. Mimo to rozpęd był tak dobry, że w mojej opinii Wiseman nie zaliczyła upadku, choć z pewnością mogła nieco lepiej poprowadzić akcję. Niezależnie od tego – polecam.