Są takie książki, które w ogóle nie „ruszają”. Czytasz i nie dzieje się nic. Momentami zastanawiasz się, o co właściwie chodzi. Niby jakieś morderstwo, niby jakieś śledztwo, ale wszystko pogmatwane, postrzępione, jakby niedopracowane. W końcu odkładasz taką powieść, bo przecież na jej miejsce jest mnóstwo innych. Tak bywa. I tak prawie stało się podczas mojej lektury „Zanim przyjdzie potop” Dolores Redondo.
Zaczynałam kilka razy. Na raty. Widząc objętość tej książki, zastanawiałam się, czy jest sens się zmuszać. I wtedy zaczął się mój urlop. Wsiadłam do samolotu, włączyłam czytnik i ze śpiącymi na moich kolanach i ramionach dziećmi, zaczęłam nawiązywać przyjacielską relację z Noahem Scottem Sherringtonem – śledczym, który prowadził sprawę seryjnego mordercy zwanego „Biblijnym Johnem”. Im więcej czasu ze sobą spędzaliśmy, tym bardziej był mi bliski – zafiksowany na sprawie, całkowicie jej oddany, totalnie nią pochłonięty. Choć przez pierwsze 150 stron nie czułam z nim więzi, to jednak w końcu zaskoczyło. I kiedy przyszło mi opuszczać samolot, żałowałam, że nie mogę kontynuować lektury.
Ponownie usiadłam do niej po tygodniu. Czytnik wskazywał przeczytanych 30%. Przy prawie 700 stronach to niewiele, przyznacie. Reszta zajęła mi dwa wieczory, podczas których po prostu chłonęłam kolejne rozdziały. W „Zanim przyjdzie potop” mamy wszystko – zagadkę, pościg, przyjaźnie, śmierć, miłość, historię, politykę. Tych kilkaset stron mieści naprawdę sporo i trudno się tutaj nudzić. To nie jest typowy kryminał, w którym mamy śledczego, zabójcę i deptanie sobie po piętach. Mamy tutaj relacje, pejzaże i wspaniały język, którym Redondo mocno mnie zaskoczyła.
Właściwie – muszę przyznać – dla mnie punkt ciężkości w ogóle nie spoczywał na Biblijnym Johnie, a na tym wszystkim, co działo się wokół. I pewnie nie takie było zamierzenie autorki, ale okazało się strzałem w dziesiątkę, bowiem sam morderca jest właściwie znany od początku, więc nie potrzebujemy skupiać uwagi na odgadnięciu „kto zabija”.
Redondo pięknie zbudowała postać śledczego Sherringtona. Prawdziwego, z krwi i kości, świadomego swoich niedoskonałości mężczyznę, który na pozór twardy i nieustępliwy, jest niezwykle prawym i dobrym człowiekiem. Nie ma w nim buty, choć jest outsiderem. Myśli inaczej, napędza go osiągnięcie celu. Ale w tym wszystkim otwiera serce na współczucie, przyjaźń i miłość. Twardziel, ale z uczuciami.
„Zanim przyjdzie potop” to opowieść o szukaniu sensu, o potrzebie bycia potrzebnym, o samotności, na którą sami skazujemy się sądząc, że nic więcej nam się nie należy. To historia o tym, że życie jest po to, by je brać garściami zawsze, nie tylko na ostatniej prostej. Jest w tym coś hipnotyzującego, dusznego, gęstego. Trudnego do uchwycenia słowami, a jednak wyczuwanego zmysłami. Warto sięgnąć po tę powieść i przenieść się do lat 80, powędrować szkockimi i hiszpańskimi szlakami, dać się porwać dusznej atmosferze.