Widziałam ją codziennie przez okno. Towarzyszyła naszym zabawom na podwórku, różową poświatą prowadziła do domu, zarządzała naszą domową codziennością. Huta Katowice. Miejsce, w którym pracował mój tata. Konglomerat, który żywił naszą rodzinę, gdy mama została w domu, by opiekować się dwójką dzieci. Betonowe miasto, do którego organizowano wycieczki, by pokazać, jakim jest cudem.
Kiedy w moje ręce trafiła książka Anny Cieplak „Ciało huty”, pomyślałam „co można napisać o Hucie Katowice? Przecież ona po prostu była”. Ale nie znałam Anny Cieplak. Nie wiedziałam, że potrafi z betonowego kolosa zrobić jednocześnie miejsce akcji i głównego bohatera. To drugie trochę w przenośni, ale jednak.
W tej powieści nic nie dzieje się przypadkiem. Nawet tytuł, który mógłby wydawać się nieco dziwny i zbyt abstrakcyjny, wcale taki nie jest. Idealnie streszcza to, co dzieje się na kartach książki. A dzieje się sporo. Głównie między kobietami, między pokoleniami, między rodzinami. Tu wszystko jest takie „pomiędzy”. Zderzają się światy, a czytelnik/czytelniczka jest pomiędzy. I balansuje między nimi.
Pory obiadów były uzależnione od zmiany, na którą szedł do pracy tata. Kiedy szedł „na rano”, obiad na stole był tuż po 14, bowiem powrót zabierał dosłownie parę minut. Jeśli zaczynał o 14, obiad prosto z pieca dostawaliśmy około 13. Kiedy szedł „na nockę”, trzeba było pamiętać, żeby go nie obudzić, gdy drzemał późnym popołudniem. Dla mnie Huta Katowice to byli mężczyźni. Sąsiedzi tam pracowali, i wujkowie, i znajomi. Tymczasem w „Ciele huty” widzimy zupełnie inny jej obraz. To kobiety niejako zarządzają jej funkcjonowaniem. Oczywiście nieoficjalnie, z drugiego rzędu, zza pleców. Jak to często bywa – są karkiem, który kręci głową.
Anna Cieplak pokazuje nam Hutę w sposób niezgodny z linią partyjną. Wszyscy wiedzieli, ile stali wytapia się w Hucie Katowice. Ale nikt nie wiedział, ile dziennie posiłków musiały wydać kucharki. Wszyscy czcili władze, ale nikt nie wiedział, co władza robiła z kobietami. Wszyscy przyklaskiwali. Poza jednym. Czesławem Niemenem, który przybył do zagłębiowskiej betonowej dumy na zaproszenie ówczesnych władz i przeraził się, jak bardzo jej funkcjonowanie wpłynie to na środowisko. Żródła donoszą, że powiedział „żal mi tego lasu. Rozumiem, musi zniknąć, ulec zniszczeniu, ale tym bardziej mi go żal”.
Z tych wszystkich (i wielu innych) wspomnień Anna Cieplak plecie cudowną, a dla mnie melancholijną, historię o emocjach, które kolos wzbudzał w ludziach. O tym, jak go pamiętają. Zestawia to z młodszym pokoleniem, dla którego Huta po prostu jest – bez żadnych większych emocji – miejscem wykonywania pracy. A kiedy postawimy to wszystko na szali, po jednej stronie Hutę Katowice, a po przeciwnej dzisiejszy ekoświat i kryzys klimatyczny, to zostawiamy sobie całkiem sporą przestrzeń do dyskusji, do której – jak mi się przynajmniej wydaje – autorka swoich czytelników przy okazji zachęca.
Mogłabym pisać długo na temat tej powieści. Ale nic nie pobije pióra Anny Cieślak, dlatego bardzo zachęcam Was do poznania tej historii. Niezależnie od tego, czy z tytułową bohaterką macie coś wspólnego czy nie.