Czytam dużo. Czytam szybko. Połykam strony jak herbatę z konfiturami w zimowy wieczór. Kiedy widzę lekturę o grubości broszury, niecałe 150 stron, wiem, że będzie to przygoda na jeden wieczór. Siądę, wsiąknę, skończę. Tylko wyjątkowy przypadek mógłby spowodować, że poświęciłabym na takie maleństwo więcej niż jeden dzień. Proszę Państwa, przed Wami prawdziwy książkowy Usain Bolt!
Wobec autorów pochodzących z odmiennych kulturowo krajów zawsze czuję jakiś dystans. Nie oceniam ich źle, wręcz przeciwnie. Po prostu czuję dreszcz niepokoju polegający na tym, że nie wiem, czy aby na pewno zrozumiem ich przekaz. Tak często życie w podobnej rzeczywistości powoduje nieporozumienia, a co dopiero, gdy ta rzeczywistość jest zupełnie inna?
Najgorzej jak się czegoś spodziewasz – że pojedziesz w jakieś miejsce i na pewno będzie pięknie, że pójdziesz do restauracji i doświadczysz, co znaczy czuć przysłowiowy „miód w gębie”, że poznasz kogoś i spędzisz z nim resztę życia. Różne mamy oczekiwania.
Narzekamy na otaczającą nas rzeczywistość. Coraz częściej protestujemy, buntujemy się i próbujemy stworzyć alternatywę dla tego, co nas otacza. Nie mówię tutaj o protestach na Wiejskiej czy podczas obchodów kolejnej rocznicy katastrofy smoleńskiej. Mam tu na myśli nasz prywatny, wewnętrzny opór wobec tego, co się dzieje wokół. Chcielibyśmy lepiej. Albo chociaż inaczej.