Przyszło mi pisać tą recenzję, kiedy za oknem szaro, buro i nieprzyjemnie. Kiedy rano nie chce się wstawać, a wieczory są krótsze, bo sen ogarnia wcześniej niż zwykle. Brak energii, która rozpierała mnie przez ostatnich kilka słonecznych tygodni (miałam niezwykle pogodny urlop!) powoduje niemoc i sama nie wiem, czy pisanie o gorącym klimacie Omanu podziała na mnie motywująco. Na pewno pozytywnie zadziała pisanie o książce pełnej kolorów, bo taka dla mnie była „Angielka” Katherine Webb. Być może pod wpływem okładki, która rzucała mi się w oczy w mediach społecznościowych od jakiegoś czasu. Nie wiem, co w niej takiego.
„ (…) – Sama możesz wierzyć w co chcesz, ale musisz niestety nauczyć się tolerancji.
– Co to jest? – zapytało kwaśno dziecko.
– To respektowanie cudzych poglądów.
– A co znaczy respektowanie? – krzyknęła Sophia, tupiąc.
– Pozwolić innym wierzyć w to, co chcą! – odkrzyknęła babka – Ja ci pozwalam wierzyć w czorta, a ty mnie zostaw w spokoju!”
Czytam dużo. Czytam szybko. Połykam strony jak herbatę z konfiturami w zimowy wieczór. Kiedy widzę lekturę o grubości broszury, niecałe 150 stron, wiem, że będzie to przygoda na jeden wieczór. Siądę, wsiąknę, skończę. Tylko wyjątkowy przypadek mógłby spowodować, że poświęciłabym na takie maleństwo więcej niż jeden dzień. Proszę Państwa, przed Wami prawdziwy książkowy Usain Bolt!
Wobec autorów pochodzących z odmiennych kulturowo krajów zawsze czuję jakiś dystans. Nie oceniam ich źle, wręcz przeciwnie. Po prostu czuję dreszcz niepokoju polegający na tym, że nie wiem, czy aby na pewno zrozumiem ich przekaz. Tak często życie w podobnej rzeczywistości powoduje nieporozumienia, a co dopiero, gdy ta rzeczywistość jest zupełnie inna?
Najgorzej jak się czegoś spodziewasz – że pojedziesz w jakieś miejsce i na pewno będzie pięknie, że pójdziesz do restauracji i doświadczysz, co znaczy czuć przysłowiowy „miód w gębie”, że poznasz kogoś i spędzisz z nim resztę życia. Różne mamy oczekiwania.